Wchodzę do zaprzyjaźnionego lokalu, a tam tłok jak nigdy. Trochę za mocno pachnie zgromadzonym na małej przestrzeni elementem ludzkim, ale atmosfera jest żywa i szybko się wkręcam, choć znam dwie osoby na krzyż. To impreza poświęcona World of Tanks, ale nie wymyśliła jej firma Wargaming. Owszem, na miejscu są przedstawiciele czołgowego potentata jako organizatorzy, ale inicjatywa wyszła oddolnie, od klanów. Spece od kontaktu ze społecznością graczy zareagowali sprawnie i zaopiekowali się tematem oraz pokryli koszta, ściągnęli gościa, przygotowali pulę gadżetów i kodów. Symbioza. Tak czy inaczej przedstawiciel PR na Polskę nie ma tu wiele do roboty, więc wypoczywa. Dziś ktoś go niejako wyręczył, tylko dlatego, że kocha grę na tyle, by reklamować ją w swoim środowisku. Członkowie community to nowa siła - a przynajmniej tak jest w ich opinii.
Fani niektórych gier świetnie się organizują i w ramach wszelkich social media robią - na lokalną skalę - za ambasadorów marki. Standardowe kanały marketingu i PR opierają się o starannie przygotowane informacje prasowe, które potem po obróbce lądują na portalach. Zwykle w ciągu godziny w 90% mediów branżowych na świecie. To wciąż podstawowe źródło informacji o grach, ale już chyba nie kluczowe dla decyzji o zakupie. Ci, którzy są zainteresowani danym tytułem, zaglądają do informacji, bo pogania ich głód gry. Niezdecydowani i nieświadomi... cóż, na nich chyba lepiej działają konwencjonalne reklamy i właśnie poczta pantoflowa. Jak z tym jest u was? Ciekaw jestem, ile z waszych decyzji zapadło dzięki naszym publikacjom, ile dzięki obrobionej przez nas papce PR, a ile za sprawą wpisów znajomych we wszelkich social media...
Nie każda marka może jednak liczyć na wsparcie oddolne. Myślę, że między innymi w celu zbudowania pozytywnego wizerunku (przekładającego się na sympatię fanów, czyli zwiększającego oddolny marketing), firmy ostatnio sięgają po bardzo specyficzne akcje PR. Wspomniana już ekipa od czołgów, w ramach prac nad World of Warplanes, sponsorowała operację odzyskania z Birmy zakopanych tam od II wojny światowej samolotów Spitfire. Ta akcja to lekko licząc milion dolarów, wyłożonych głównie dla celów PR (no i dla nakarmienia własnego ego w najlepszym, altruistycznym stylu). To spora suma, ale i tak nic przy 3,7 miliona dolarów, które Activision wpompowało w program zadamawiania na nowo w społeczeństwie amerykańskim weteranów wojennych.
Może jestem zbytnim sceptykiem, może Pan Bobick po prostu ma wielkie serce, a że firma nie bieduje zanadto, to pomaga gościom, o których w zasadzie robi gry. Jak myślicie, ile w tym odruchu serca, a ile wyrachowania? Na ile pracownicy Creative Assembly byli naprawdę wzruszeni śmiercią 24-letniego Jamesa, który odwiedził ich studio na krótko przed tym, nim zabrał go rak? Czy umieszczenie jego twarzy w grze było oddolną inicjatywą kogoś z ekipy, czy genialnym pomysłem działu PR? A może w ogóle gadam tu o rzeczach, o których wy, gracze nie słyszeliście, czyli nie przebijających się do twardej grupy docelowej? W takim razie, być może jest to rzeczywiście mecenat, przejaw złotego serca... albo próba trafienia do głównych mediów. No bo my i tak jesteśmy ich klientami... Rozkmińmy to razem, czekam na wasze komentarze.