Ubisoftowi należą się brawa za wprowadzenie znaczących innowacji, które sprawiają, że Assassin's Creed IV: Black Flag to zupełnie inna gra niż poprzednie części serii.
Ubisoftowi należą się brawa za wprowadzenie znaczących innowacji, które sprawiają, że Assassin's Creed IV: Black Flag to zupełnie inna gra niż poprzednie części serii.
Najnowsza odsłona Assassin’s Creed, choć z „czwórką” w tytule, jest już szóstą pełnoprawną częścią serii. Serii, której kolejne odsłony ukazują się co roku, nie pozwalając graczom zatęsknić za sobą. Każda część trzyma poziom, ale nawet najlepsze produkcje mogą się znudzić. W Assassin’s Creed IV: Black Flag wprowadzono jednak sporo dużych innowacji i na pewno nie można go nazwać odgrzewanym kotletem.
Ubisoft dołożył wszelkich starań, by – zachowując wierność podstawowym założeniom serii – stworzyć produkt zapewniający graczom zupełnie nowe doświadczenia. Grając w Black Flag odniosłam wrażenie, że to przede wszystkim gra o piratach, nie o asasynach, i że na pierwszy plan wysunęły się bitwy morskie, nie odwieczny konflikt z templariuszami czy artefakty i świątynie Pierwszej Cywilizacji (choć te nadal odgrywają ważną rolę).
Jednym z atutów Assassin’s Creed IV: Black Flag jest fabuła i zapadające w pamięć postacie. Główny bohater, Edward Kenway, nie jest idealistą, nie dąży do zemsty i początkowo ma w nosie asasynów, templariuszy i ich ideologiczną wojnę. Ma tylko jeden cel – zdobyć bogactwo – i nie bacząc na konsekwencje swoich działań, stara się go zrealizować.
Ubisoft wykreował kolejną, świetną postać po Altairze, Ezio, Haythamie i Connorze. Każdy z nich był inny i kierował się innymi wartościami w życiu. (Możecie się kłócić, że Connor wcale nie był świetny, że ze swoją naiwnością, służalczością wobec Waszyngtona i obsesją na punkcie Lee był zwyczajnie irytujący – ale był on przecież dokładnie taki, jakim powinien być przedstawiciel plemienia Mohawków, wychowany w zupełnie innej kulturze.) Pozostałe postacie z Assassin’s Creed IV: Black Flag również zapadają w pamięć – Czarnobrody, James Kidd, Ben Hornigold czy nawet zabawny, dobrotliwy kupiec Stede Bonnet. Przywiązałam się do wielu z nich, a kiedy Edward musiał pożegnać się z niektórymi przyjaciółmi, były to dla mnie bardzo wzruszające momenty.
Assassin’s Creed IV: Black Flag także pod względem graficznym prezentuje się świetnie. W grze można zwiedzić trzy duże miasta – Hawanę, która dzięki płaskim dachom i gęsto rozmieszczonym budynkom przywodzi na myśl Florencję z Assassin’s Creed II, Nassau – miasto, gdzie nie obowiązują żadne zakazy oraz Kingston, charakteryzujące się szerokimi ulicami, wysokimi budowlami i spadzistymi dachami. Świat gry jest bajecznie kolorowy, a pływanie po morzach wśród archipelagu wysp, bieganie po dżungli czy zwiedzanie miast po prostu cieszy oczy. Jak tu nie zachwycić się krystalicznie czystą, lazurową wodą, błękitnym niebem, wodospadami, barwnymi kwiatami, bujną roślinnością i zamieszkującymi tam zwierzętami?
W grze spędziłam większość czasu pływając po morzach. Aż chce się śmiać na samo wspomnienie biednego Altaira, który musiał unikać wody i jeśli do niej wpadł – nawet tuż przy brzegu – graczy witał niemiły komunikat o desynchronizacji. Kto by wtedy przypuszczał, że Ubisoft w jednej z kolejnych części postawi właśnie na pływanie statkiem czy nurkowanie?
Choć bitwy morskie zostały wprowadzone już w „trójce”, to w Black Flag ulepszono je w znacznym stopniu: można swobodnie celować z armat (zamiast po prostu ustawiać się bokiem do wrogich okrętów), wykorzystywać nowe rodzaje broni (np. moździerz), przeprowadzać abordaże i wykonywać różnego rodzaju zadania, które są warunkiem zwycięstwa. W grze można atakować także forty morskie i w ten sposób przejmować kontrolę nad pobliskimi wodami. Rozgrywkę urozmaica polowanie na wieloryby, orki i rekiny oraz nurkowanie w pobliżu zatopionych wraków w celu wyłowienia skarbów. Podwodny świat tętni życiem (ku utrapieniu Edwarda – takim, które chce go zjeść, ukłuć albo poparzyć). Są to nowości, których w poprzednich częściach nie było i nie sposób ich nie docenić.
W grze wprowadzono także inną, ważną zmianę - ulepszono system skrytego działania, który w poprzednich częściach był nieco zaniedbany. Tym razem skradanie jest znacznie przyjemniejsze, głównie ze względu na gęstą roślinność, w której można się łatwo ukryć oraz zatrute strzałki, pozwalające usypiać strażników bądź doprowadzać ich do szału. Niemal każdą misję da się wykonać po cichu, zachowując ostrożność. W przeciwieństwie do poprzedniczek, gra zachęca do skrytego działania – zwłaszcza, że w czasie walki nie mamy możliwości się uleczyć, a strzelcy czy najsilniejsi strażnicy potrafią kilkoma trafieniami zabić Edwarda.
Assassin’s Creed IV: Black Flag jest dowodem na to, że kolejne odsłony serii, liczącej sobie już sześć części (nie licząc spin-offów, książek i komiksów) nie muszą różnić się między sobą jedynie detalami. Produkcja ta jest zupełnie inna, a jednocześnie jest to ten sam stary, dobry Assassin’s Creed, który spodobał się milionom graczy na całym świecie. Oczywiście, nie jest to gra pozbawiona wad, ale dla mnie był to jeden z niewielu tytułów, który mogłam kupić „w ciemno” wiedząc, że się na nim nie zawiodę. Liczę na to, że Ubisoft dotrzyma obietnicy i następne części przyniosą ze sobą nowe realia pozwalające na wprowadzenie kolejnych, dużych innowacji, takich jak bitwy morskie.
Gorąco zachęcam Was do oddania głosów na swoje gry roku w naszym plebiscycie! Wpisy pozostałych autorów znajdziecie w tym miejscu.