Tak, wiem jak to wygląda, ale uwierzcie, że karp wcale mi nie zaszkodził i nie zacząłem jeszcze świętować Nowego Roku wysokoprocentowymi napojami, a State of Decay serio zasłużyło na to miano.
Tak, wiem jak to wygląda, ale uwierzcie, że karp wcale mi nie zaszkodził i nie zacząłem jeszcze świętować Nowego Roku wysokoprocentowymi napojami, a State of Decay serio zasłużyło na to miano.
Gdy więc wykreśliłem z listy potencjalnych produkcje, którym absolutnie nie mogłem przyznać miana "gry roku", na placu boju, oprócz State of Decay naturalnie, pozostały Assassin's Creed IV: Black Flag oraz Grand Theft Auto V, ale szczerze powiedziawszy do przygód Edwarda Kenwaya przysiadłem dopiero niedawno i od samego początku mam wrażenie mocnej powtarzalności względem poprzednich części serii, natomiast co do nowego GTA, to po pierwsze, mimo wszystko produkcja trochę mnie rozczarowała, a po drugie na jej temat wypowiedział się już Piotrek. W tym momencie zrozumiałem, że moją grą roku musi zostać State of Decay. Pozostał tylko jeden problem. Jak ja Wam to powiem. Ale wtedy przypomniałem sobie o tym, że dopisek prywatna w nazwie pozwala mi na odrobinę szaleństwa. Oto i ono.
Pamiętam, że to co najbardziej zaskoczyło mnie odnośnie tej gry, to jej premiera trochę znikąd. Microsoft odpowiadał za wydanie tego tytułu na Xbox Live Marketplace i był to - jakby na to nie spojrzeć - czasowy exclusive dla tej platformy, a jednak o State of Decay było naprawdę cicho aż do premiery. Nawet gdy już zerknąłem na jakiś news ze screenami czy filmem, po pobieżnej ocenie stwierdziłem, że to trochę taka kopia DayZ czy WarZ. Dopiero gdy sam miałem naskrobać kilka słów na temat nowego gameplayu postanowiłem z ciekawości pobrać demo tej produkcji na dysk swojej konsoli i BUM! Przepadłem na kilka godzin, a od konsoli oderwałem się jedynie po to, by przysiąść do komputera i zakupić pełną wersję.A potem przepadłem na następne godziny, które z czasem zamieniły się w całe dni, by wreszcie licznik dobił do tygodnia i wcale się na tym nie zatrzymał. Jest to o tyle niespotykane, że naprawdę rzadko zdarza mi się w coś typowo "maniaczyć", a jeśli już przy czymś spędzam kilka godzin bez przerwy, to jest to najczęściej produkcja nastawiona na zabawę przez sieć. State of Decay trybu multi nie ma (a szkoda!), a i tak spędzałem przy nim całe dnie. Dlaczego? Powodów jest kilka.
Po pierwsze - troska o innych. W State of Decay, choć czasy są trudne - a może nawet właśnie ze względu na to - przychodzi nam dbać nie tylko o nasz własny tyłek, ale także o tyłki całej grupy. Ma to o tyle ważne znaczenie, że możemy przełączać się pomiędzy większością postaci i kierować nimi na zmianę, ponieważ bohaterowie muszą mieć czas na odpoczynek. W związku z tym w naszym interesie leży to, by mieć w osadzie jak najwięcej "dobrze odchowanych" osób. Poza tym martwimy się o innych, bo w grze nadano śmierci jedyne rozsądne znaczenie - jest ona trwała i nie do odwołania. Jeśli naszego kumpla zjedzą zombie, to on jak i jego wszystkie wypracowane z trudem umiejętności przepadną raz na zawsze. A to oznacza wielką stratę.
Po drugie - survival. Skoro istnieje wspomniana akapit wyżej "trwała śmierć", wiemy już, że nie ma co kozaczyć. I owszem, można poszaleć, ale jedynie z głową. Wypuszczanie się na grupę zombie tylko z drewnianym patykiem to słaby pomysł, przede wszystkim dlatego, że bronie w tej grze się po prostu psują. Jest to survival pełną gębą. Trzeba szukać jedzenia, broni, amunicji i leków - bez tego nie przeżyjemy. Głównym elementem zabawy staje się więc tutaj poszukiwanie zapasów niezbędnych do przeżycia. Próbujemy zrobić to w taki sposób, by przyciągnąć do siebie jak najmniej zombie. A jeśli jest akurat środek nocy, uwierzcie, że wtedy to już nie chce się przyciągnąć żadnego z nich.
No i wreszcie po trzecie - satysfakcjonująca walka. Żadna ze State of Decay bijatyka, ale już po pierwszym zabójstwie, gdy pochyliłem się nad głową zombiaka, by następnie z całej siłą zmiażdżyć ją za pomocą swojej nogi, na moje usta wkradł się delikatny uśmiech i nie zszedł z nich aż do końca gry. Oj tak, ta produkcja dobrze oddaje moc poszczególnych broni. Dosłownie czuć, że walnięcie z kija baseballowego łamie kości, to samo zresztą tyczy się całej reszty bogatej gamy broni obuchowej. A jest także broń sieczna, którą ślicznie tnie na kawałki, no i palna, która choć robi sporo hałasu, naprawdę pokazuje umarlakom, że czas zawijać się na drugą stronę. Walka jest po prostu soczysta i satysfakcjonująca, a to bardzo ważny element zabawy w takim tytule.
Wszystko to razem tworzy, jak pisałem w swojej recenzji tego tytułu, "mieszankę wybuchową", ale to wcale nie koniec zalet State of Decay. Tych jest znacznie więcej, ale jeżeli lubicie gry o zombie - najlepiej będzie, jeśli przekonacie się o tym osobiście. I właśnie dlatego uznałem, że dla mnie jest to prywatna gra roku. Wyszła bez zbędnego hype'u, nie rozczarowała mnie, a wręcz przeciwnie - pozytywnie zaskoczyła i wciągnęła na całe godziny nowatorskimi rozwiązaniami i świetnym klimatem. Nic dodać, nic ująć.
Sprawdź wpisy pozostałych autorów i oddaj swoje głosy na gry roku w naszym plebiscycie!