Wygląda na to, że tym razem w pojedynku złego wilka z czerwonym kapturkiem, dziewczykna wraca do domu z pustym koszykiem.
Wygląda na to, że tym razem w pojedynku złego wilka z czerwonym kapturkiem, dziewczykna wraca do domu z pustym koszykiem.
Co tak właściwie się stało? Aby zrozumieć całą historię należy cofnąć się aż do roku 2014. W lipcu belgijskie studio ujawniło swój nowy projekt, który na własny użytek przerabiał historię o Czerwonym Kapturku. Gra miała być mroczną platformówką osadzoną w tym świecie, a dziewczynka - główną bohaterką. Całość brzmiała więc obiecująco, a w styczniu tego roku gra pojawiła się w wersji wczesnego dostępu na Steam. I to właśnie w tym momencie, twórcy wbili gwóźdź do trumny - zarówno swojej, jak i projektu nad którym pracowali.
Gra po prostu nie była najlepsza. Gracze wystawili jej na Steam około 290 pozytywnych i 180 negatywnych komentarzy. Poleciło ją tylko 61 procent graczy. Także branżowe media testując wczesną wersję, wytykały spore problemy. Pepsi, opisując swoje pierwsze wrażenia nie krył rozczarowania. Woolfe: The Red Hood Diaries to jedna z tych gier, w przypadku których za błędy techniczne zapłaci najpewniej niemal cały projekt. A szkoda, bo nie brakuje tu pomysłowych rozwiązań - słowa Patryka okazały się prorocze.
Jak informują twórcy na swoim blogu - niezbyt pozytywny odbiór wczesnej wersji gry wystraszył potencjalnych wydawców gry. W tym miejscu należałoby jednak zapytać - jakich wydawców? Produkcja powstała dzięki zbiórce na Kickstarterze. Studio poprosiło o niewielką co prawda kwotę 50 tysięcy dolarów, która miała pozwolić na uatrakcyjnienie rozgrywki. Fundusze na produkcję gry pochodziły natomiast z pożyczki. Twórcy obiecywali, że Woolfe: The Red Hood Diaries zostanie wydane niezależnie od tego, jak potoczą się losy zbiórki. A potoczyły się nieźle, bo fani przekazali Belgom aż 72,139 dolarów.
Z czasem jednak gotówka się skończyła, a studio nie miało już pieniędzy na opłacanie rachunków. Nikt też nie chciał pomóc im z dalszą produkcją, bo gra spotkała się z mieszanymi ocenami graczy. W ten oto sposób twórcy produkcji sami ukręcili na siebie bata. Jak piszą w notatce na blogu, ciężko czytało im się negatywne komentarze w prasie, a także na Steamie. Do projektu mieli dużo pasji, jednak zawiedli graczy, w konsekwencji muszą zamknąć całe, założone w 2002 roku studio, gdyż ogłasza ono swoją upadłość.Założyciel studia przyznaje, że pomysł stworzenia większej gry niezależnej, był błędem. Szczególnie, że w pewnym momencie zmienili koncepcję i zamiast zrobić grę dwuwymiarową, zaplanowali ją jako osadzoną w 3D. Dotychczas pracowali w małej grupie, nad niewielkimi projektami, brak doświadczenia po prostu ich pokonał - nie spodziewali się, że ta zmiana pociągnie za sobą tak kolosalną różnicę w kosztach produkcji. Budżet natomiast nie uległ zwiększeniu, a w końcu ugiął się pod ciężarem wydatków.
Niestety, upadek studia oznacza, że nie dokończy ono prac nad grą, nie ma także pieniędzy na wysłanie do wspierających ich nagród. A szkoda, bo było blisko - część z nich była już zapakowana w paczki i wystarczyłoby zanieść je na pocztę, zakupić znaczki i wysłać. Plakaty są wydrukowane i podpisane. Artbook gotowy do druku. Soundtrack także. Ale pieniędzy nie ma nawet na wspomniane znaczki, co dopiero tłoczenie płyt lub drukowanie artbooka.
W tym miejscu historia Woolfe: The Red Hood Diaries dobiega do smutnego końca. Gra zaplanowana była jako trzyczęściowa, póki co na rynku ukazała się tylko jedna część i tak pozostanie. Deweloperzy są gotowi odsprzedać wszystkie posiadane materiały oraz prawa do gry innemu studiu, które ewentualnie chciałoby przejąć projekt i go dokończyć. Czy jednak znajdą się chętni? Trudno przewidzieć.
Notatka na blogu kończy się linkiem do wpisu na Reddit, w którym Wim Wouters dzieli się przemyśleniami z perspektywy byłego już twórcy gier, odkrywając kulisy produkcji i rzucając trochę światła na problemy, z jakimi zmagają się niezależni deweloperzy.