Walec zatrzymuje się na skałach
Aby odpowiedzieć sobie na te pytania, musimy na początku przyjrzeć się obydwu stojącym naprzeciw siebie siłom. W przypadku sowietów, słowem kluczowym, które szczególnie w pierwszym okresie wojny wiąże się z początkowymi, zadziwiającymi dowództwo porażkami, jest "zimna wojna". Dokładniej zaś przyjęta przed laty główna doktryna militarna, opierająca się na zmasowanym ataku licznymi zagonami pancernymi i jednostkami zmotoryzowanymi, użyciu taktycznych ładunków nuklearnych, wsparciu artylerii i lotnictwa strategicznego. Mówiąc krótko, sowieci przygotowani byli do działań na szerokim froncie i w otwartym terenie europejskich równin, gdzie budzące na Zachodzie strach swoją liczebnością radzieckie czołgi w pełni mogły wykorzystać swój potencjał. Atak lub kontratak miał być przeprowadzoną na olbrzymią skalę operacją, będącą niejako połączeniem bitwy pod Kurskiem z niemieckim blitzkriegiem. Stąd też na przykład powszechna obecność w radzieckich siłach pojazdów, transporterów, czołgów i samobieżnych dział zdolnych do pływania. Żadna z licznych w Europie rzek czy innych przeszkód terenowych nie miała prawa powstrzymać pancernego walca przetaczającego się przez kontynent.
To, co skuteczne na równinach Europy, nie musiało jednak sprawdzić się w Afganistanie - kraju poprzecinanym labiryntem wąwozów, jarów, górzystym i wyjątkowo suchym. Bardzo szybko przekonali się o tym radzieccy żołnierze, którzy uczestniczyli w pierwszych poważnych starciach z mudżahedinami. W pierwszej fazie wojny zastosowano bowiem taktykę polegającą na użyciu dużych zgrupowań wojsk pancernych i zmechanizowanych, starających się okrążyć i zamknąć w kotłach siły przeciwnika. Taktyka, która zapewne doskonale sprawdziłaby się na otwartych przestrzeniach, w Afganistanie okazała się całkowitą pomyłką. Po pierwsze bowiem, radzieckim pancerniakom przyszło walczyć przede wszystkim z piechotą, tak więc wykorzystanie dużej liczby czołgów jedynie niepotrzebnie zwiększało koszty operacji. Po drugie zaś, warunki terenowe sprawiały, że próby okrążenia partyzantów kończyły się niejednokrotnie odcięciem w jakimś wąwozie... samych okrążających. Kolejnym utrudnieniem był fakt, iż w górzystym terenie załogi czołgów miały spore problemy z prowadzeniem skutecznego ostrzału wysoko położonych punktów ogniowych wroga.
O wiele lepiej sprawdziły się w tej sytuacji lżejsze i gorzej opancerzone wozy bojowe piechoty BMP-2 i ich desantowy odpowiednik, BMD-2, wyposażone w mające niewielki kaliber, ale szybkostrzelne armaty, o dużym kącie podniesienia. Z czasem odkryto również, że jedną z najbardziej skutecznych w tym terenie mobilnych broni jest... przeciwlotnicza Szyłka. Ten samobieżny zestaw armat przeciwlotniczych charakteryzował się niesłychaną szybkostrzelnością, gęstością ostrzału oraz – co chyba najważniejsze – bardzo dużym kątem podniesienia, w połączeniu z szybkim mechanizmem obrotu wieży. Doszło nawet do tego, że wysyłano do Afganu specjalnie zmodyfikowane Szyłki, pozbawione bezużytecznego tu radaru i systemów naprowadzania, co pozwalało z kolei powiększyć zapas amunicji. Pojazdy te brały udział zarówno w działaniach ofensywnych, obronie umocnionych pozycji, jak i jako eskorta konwojów. Najpoważniejszą ich wadą, co dotyczyło również transporterów piechoty, było relatywnie słabe opancerzenie.
Jednak największym błędem, jaki popełniono w pierwszym etapie wojny, był minimalny lub całkowity brak wsparcia z powietrza. Uznano bowiem, że nie będzie ono konieczne ze względu na absolutny brak jakichkolwiek sił lotniczych wroga oraz siłę własnych dywizji pancernych. Błąd ten zemścił się okrutnie, gdyż mudżahedini nie kwapili się do otwartej walki na względnie płaskim terenie, zdecydowanie preferując zasadzki, a także w mistrzowski sposób wykorzystując przewagę jaką dawał im teren. Swoje stanowiska ogniowe umieszczali często na wysokości, która była poza zasięgiem czołgowych armat czy nawet karabinów we wczesnych wersjach transporterów BTR. Czołgi, konstruowane z myślą o strzelaniu przede wszystkim na wprost, były zupełnie bezradne w wąskich jarach i wąwozach, dodatkowo zaś wystawione na ostrzał z granatników RPG i bazook. Wszystko to doskonale widać w grze – owszem, BMP i T-62 dysponują potężną siłą ognia, jednak pozbawione ochrony piechoty, w kilka chwil padają łupem uzbrojonych w RPG mudżahedinów. W jednej z misji możemy też na własnej skórze bardzo boleśnie przekonać się o wyjątkowej skuteczności wręcz masakrującej piechotę Szyłki.
Zbawienie przychodzi z nieba
Użycie czołgów stało się coraz bardziej marginalne, z Afganistanu wycofywano po kolei całe kompanie, zostawiając jedynie kilka grup pancernych. Rola czołgów z czasem zredukowana została głównie do działań czysto defensywnych, przede wszystkim obrony większych miast, baz i lotnisk. Ich zadania przejęły natomiast śmigłowce, w szczególności słynne Mi-24 Krokodyl, nie bez powodu nazywane niekiedy latającymi czołgami. Te potężne i opancerzone maszyny, uzbrojone w zasobniki z rakietami, bomby oraz działko systemu Gatlinga, stały się postrachem mudżahedinów, którzy nadali im miano "diabelskich rydwanów". Sowieci bardzo szybko docenili ich właściwości, sprowadzając do Afganistanu dużą liczbę tych maszyn. W pierwszych operacjach brało udział jedynie sześć (sic!) śmigłowców Mi-24D, jednak na początku 1980 roku ich liczba wzrosła do dwóch pełnych eskadr, by w szczytowym momencie osiągnąć imponującą liczbę około 300 maszyn. Pierwsze sukcesy utwierdziły dowództwo 40. Armii w przekonaniu, że w tym trudnym terenie użycie śmigłowców bojowych jest jedynym skutecznym sposobem walki z rozproszonymi oddziałami mudżahedinów. Śmigłowce jako jedyne były w stanie zapewnić szybkie i precyzyjne wsparcie dla walczących żołnierzy piechoty.
Taktyka walki zmieniała się z czasem, co było wynikiem coraz skuteczniejszych metod przeciwdziałania ze strony afgańskich powstańców. Początkowo nie mieli oni żadnego doświadczenia w walce z celami powietrznymi, ani odpowiedniego uzbrojenia, co w połączeniu z wytrzymującym ostrzał bronią kalibru 12,7 mm kadłubem maszyny, pozwalało na niemalże bezkarne prowadzenie działań. Mudżahedini szybko nauczyli się jednak wykorzystywać zdobyczną radziecką broń p-lot, a także wyrzutnie samonaprowadzających się rakiet 9K32 Strieła-2. Ukryte w pieczarach, wysuwane na specjalnych platformach zestawy artyleryjskie, zaczęły coraz bardziej doskwierać radzieckim pilotom. Śmigłowce latały teraz w zespołach po dwie, cztery lub osiem maszyn, wzajemnie się ubezpieczając i wspierając w przypadku napotkania skutecznego oporu. Partyzanci opracowali wtedy nowe taktyki walki, atakując ostatnie maszyny w szyku lub też ich tyły pozbawione aktywnej obrony. To wszystko zaowocowało montowaniem w tylnym luku 12,7 mm karabinów Utios oraz wyrzutni flar cieplny ch, mających "zdezorientować" naprowadzane termicznie pociski rakietowe.