9 Kompania/9 рота (2005)
Fiodor Bondarczuk to syn znanego rosyjskiego reżysera i aktora, Siergieja Bondarczuka. Sam debiutował jako aktor w filmowej ekranizacji opery Borys Godunow, wyreżyserowanej zresztą przez jego ojca. Po kilku latach gry aktorskiej postanowił samemu stanąć po drugiej stronie kamery, zaś jego wybór odnośnie tematyki reżyserskiego debiutu padł na wciąż wzbudzającą kontrowersje wojnę w Afganistanie. Film od samego początku zapowiadał się jako jedna z najdroższych produkcji w historii rosyjskiej kinematografii. Bondarczuk nie chciał poprzestawać na tak charakterystycznych dla tytułów ze Wschodu półśrodkach, chciał stworzyć dzieło mogące w kinach konkurować z największymi zachodnimi hitami. Trzeba przyznać, że ten cel z pewnością udało mu się osiągnąć. Za nieco ponad dziewięć milionów dolarów wyreżyserował i wyprodukował film, który poziomem realizacji w niczym nie ustępuje największym i najdroższym tytułom stworzonym w Hollywood. Epicki rozmach filmu i ilość zaangażowanych środków potrafią zrobić wrażenie. Rewelacyjne chwilami zdjęcia i zastosowanie filtrów przywodzą na myśl słynny obraz Ridleya Scotta, Helikopter w ogniu. Zarówno udźwiękowienie, jak i montaż prezentują najwyższy światowy poziom – oglądając ten film, często trudno oprzeć się wrażeniu, że jest to produkcja hollywoodzka.
Obraz przedstawia nam historię tytułowej 9. Kompanii, należącej do 345. Pułku Spadochronowo-Desantowego, podczas mającej miejsce w na przełomie 1987 i 1988 roku operacji Magistrala, będącej ostatnią tak dużą aktywnością bojową Armii Czerwonej w wojnie afgańskiej. Bohaterów poznajemy jeszcze w koszarach, towarzyszymy im podczas całego szkolenia, które prowadzi znienawidzony przez rekrutów praporszczik Dygało, zmuszający młodych chłopaków do wysiłku, który wydaje się przekraczać ludzkie możliwości. Nie znają oni jednak afgańskiej rzeczywistości, dlatego trudno im docenić fakt, że ten okrutny trening przeprowadzany przez weterana ma na celu jak najlepsze przygotowanie ich na trudy życia w Afganistanie. Podobnie jak w Full Metal Jacket, obserwujemy zawiązywanie się przyjaźni i powoli, w bólach wręcz rodzące się zaufanie do kolegów z oddziału. Mimo to wciąż widzimy pełnych życia, najczęściej nieskomplikowanych chłopaków, którzy opowiadają o swych marzeniach, czerpią radość z prostych przyjemności. Po dotarciu do Afganistanu zostają wystawieni na największą próbę w swoim życiu – dla większości z nich próbę także ostatnią. Ich zadaniem jest obrona wzgórza, oznaczonego na sztabowych mapach numerem 3234, przed przeważającymi liczebnie siłami mudżahedinów.
Film ten tak naprawdę bardzo trudno jednoznacznie ocenić. Z jednej bowiem strony mamy tu do czynienia z produkcją niezwykle efektowną wizualnie, mogącą śmiało konkurować z najbardziej znanymi filmami wojennymi nakręconymi na Zachodzie. Film Bondarczuka jest podobnie jak one pełen patosu, jednak – o dziwo – nie razi on tak, jak podobne w wymowie sceny w filmach amerykańskich. To chyba zasługa zachowanej jednak, mimo typowo zachodniego sposobu realizacji, tej nieuchwytnej i trudnej do zdefiniowania, słowiańskiej duszy. Owszem, ociera się on chwilami bardzo niebezpiecznie o kicz, jednak jest to ten rodzaj ckliwości, który nie odrzuca od ekranu. Postaci bohaterów są ledwie zarysowane, tak naprawdę niewiele o nich wiemy, jednak wydaje się to być zabiegiem celowym – pozostawia pewien niedosyt, chęć zagłębienia się w psychikę postaci, na co jednak nie ma już czasu ani szansy. Pozbawia nas tej szansy mudżahedińska kula. Bo film to zdecydowanie antywojenny, niepozostawiający żadnych wątpliwości w kwestii interpretacji tego, co widzimy na ekranie – wojna to zło niszczące psychicznie i fizycznie. Szkoda tylko, że Bondarczuk nie odważył się na rzecz najważniejszą – jednoznaczne rozliczenie się z afgańskim konfliktem. Film skrzętnie pomija większość drażliwych kwestii, jest niezwykle asekurancki, reżyser nie odpowiada w zasadzie na żadne z trudnych pytań. Co więcej, ogólny wydźwięk filmu przedstawia tę wojnę w mocno zafałszowanym świetle, praktycznie usprawiedliwiając radziecką interwencję. Otrzymujemy więc niezwykle efektowny, pełen wizualnego przepychu obraz, który mówi nam, że wojna jest rzeczą złą i godną potępienia, pozostawia jednak niedosyt z lekką nutką niesmaku.
Morderczy Afganistan/Афганский излом (1990)
Kolej teraz na film, który stanowi niemalże całkowite przeciwieństwo obrazu Bondarczuka, zarówno w sferze realizacji, jak i podejścia do tematu. Warto dodać na wstępie, że do dzisiejszego dnia właśnie ten tytuł uznawany jest nawet przez weteranów za najlepiej chyba oddający specyfikę i klimat tej okrutnej wojny. Film powstał w kooperacji rosyjsko-włoskiej, wyreżyserowany został przez Władimira Bortko, a w głównej roli wystąpił znany doskonale z serialu Ośmiornica włoski aktor, Michele Placido. Wciela się on w majora Bandurę, dowódcę oddziału radzieckich spadochroniarzy, weterana wojny, obdarzonego przy tym rzadko spotykaną charyzmą. Sam początek filmu odziera nas ze wszelkich złudzeń – nie będzie to efektowna i estetyczna wycieczka w stylu Bondarczuka. Widzimy mudżahedinów podrzynających gardła rannym Rosjanom, a w chwilę później patrol Bandury bierze ich do niewoli. Nie wszyscy jednak ją przeżyją – jeden z radzieckich desantników w akcie zemsty zamyka w zdobycznym samochodzie bojownika podejrzanego o dobijanie rannych, by spalić go tam żywcem.
Obraz wojny ukazany przez Bortko znacznie odbiega od tego, co możemy obejrzeć w 9 Kompanii. Przede wszystkim możemy tu zobaczyć prawdziwy strach i niebywałe wyobcowanie ludzi, którzy uczestniczyli w tej strasznej wojnie, to, jak bardzo zmieniła ona ich psychikę. No dobra, za co pijemy? – pyta młody chłopak. Pij, nie gadaj – odpowiada Bandura. Ten krótki dialog mógłby w zasadzie posłużyć za najlepszą charakterystykę mentalności żołnierzy, którzy mieli okazję spędzić choć kilka miesięcy w Afganistanie. Tu nie ma za co pić, tu pije się, żeby zapomnieć, nie myśleć, odegnać od siebie demony wojny, natarczywe wspomnienia okrucieństw dokonywanych w imię walki o potęgę odległego i praktycznie obcego już kraju. Bortko odważnie i bez patosu pokazuje nam prawdę o Afganistanie, nie ubiera jej w krzykliwe efekciarstwo, skupiając się na bohaterach, ich zniszczonej i wypaczonej psychice czy desperackich próbach znalezienia odrobiny ciepła i normalności. Nikt nie myśli tu o wojnie w kategoriach patriotyzmu czy jakiegoś większego celu – celem jest przeżycie kolejnego patrolu i powrót do bazy. Więcej, jeśli już mówi się o orderach, "internacjonalnym" obowiązku i wielkiej ojczyźnie, ma to posmak wyjątkowo gorzkiej ironii.
Ten film potrafi pozbawić wszelakich złudzeń, które można było mieć po obejrzeniu produkcji Bondarczuka. Przez ponad dwie godziny patrzymy jak zahipnotyzowani na niezwykle prawdziwe dramaty ludzi, których na zawsze odmieniła wojna. Snują oni plany na przyszłość, mają pewne marzenia, jednak mówią o "życiu po Afganistanie" coraz mniej przekonani o tym, czy tak naprawdę chcą wracać do normalnego świata. Wygląda to raczej na klepaną bez przekonania modlitwę, powtarzaną z przyzwyczajenia mantrę, mającą wypełnić ciszę pomiędzy kolejnymi kieliszkami wódki. Ci ludzie przegrali bowiem często nie tylko wojnę – przegrali również własne życie. Jeśli chcecie choć trochę zbliżyć się do prawdy o tym, czym był dla radzieckich żołnierzy Afganistan, film ten jest pozycją wręcz obowiązkową.
Bestia/The Beast (1988)
Na koniec pewna ciekawostka, czyli wyreżyserowany przez Kevina Reynoldsa, amerykański film o Afganistanie, którego bohaterami są... członkowie załogi radzieckiego czołgu. Chociaż chyba dla każdego, poza mieszkańcami Nowej Ziemi, ci "radzieccy żołnierze" będą bardzo amerykańscy, to jednak obraz wart jest obejrzenia ze względu na kilka ciekawych aspektów, całkiem dobrze oddających klimat tamtej wojny. Gdyby szukać jakichś porównań, można byłoby ten film nazwać lądową wersją Moby Dicka skrzyżowanego z Das Boot. Zamiast oceanu mamy tu bowiem skalistą pustynię, miast w okręcie, bohaterowie zamknięci są pod pancerzem czołgu, zaś jego dowódca zachowuje się niczym opętany manią kapitan Ahab. Jest to opowieść o załodze czołgu, która zagubiła swój oddział i zabłądziła wśród przecinających Afganistan licznych wąwozów i przesmyków. Podróż przez księżycowy krajobraz zamienia się powoli w koszmar – dowódca przekonany o swej nieomylności obiera niewłaściwy kierunek, jego bezwzględność sprowadza na załogę zemstę mudżahedinów, zaczyna kończyć się paliwo...
Film, który przez wielu postrzegany był przez lata jako dzieło stricte propagandowe, mające pokazać w przerysowany sposób bestialstwo Armii Czerwonej w Afganistanie, okazuje się być bardzo bliskim prawdy. Może nie oddaje w pełni ducha radzieckich żołnierzy, co jest wyraźnie dostrzegalne dla każdego o słowiańskim rodowodzie, jednak w niesamowicie sugestywny sposób pokazuje alienację, zagubienie i dezorientację ludzi, którzy trafili do zupełnie obcego im kraju. Obcego nie tylko geograficznie, ale przede wszystkim kulturowo; kraju, w którym najbardziej zajadły wróg udzieli ci gościny, jeśli o nią poprosisz, gdyż wymaga tego pradawny obyczaj. Poza tym, jest to całkiem ciekawe studium opętania pewną idee fixe połączonego z manią wielkości, które prowadzą do nieuchronnej katastrofy. Mimo niezwykle oszczędnych środków użytych przy jego realizacji po prostu wciąga – to niezwykle hipnotyzujący mariaż kina wojennego i filmu drogi. Jednocześnie najbardziej kameralny, ale i klimatyczny ze wszystkich opisywanych dziś tytułów. Na pewno zaś wart poświęcenia mu niecałych dwóch godzin.
Wojna w Afganistanie to w Rosji temat tak samo trudny, jak swego czasu konflikt wietnamski dla Amerykanów. Ci drudzy rozliczyli się już ze swoją przeszłością, powstało przynajmniej kilka doskonałych filmów pokazujących bezsens ofiary złożonej tam przez naród amerykański. Po latach cenzury Rosjanie stoją teraz przed szansą dokonania analogicznego rachunku sumienia. Tylko czy obecnym władzom na pewno będzie to na rękę?