Generalnie z wampirami w grach nie jest najlepiej. Mimo kilku chlubnych wyjątków (Kain, BloodRayne czy Christoph Romuald) gracze nie mają raczej szczęścia do potomków Draculi. Mało tego – to właśnie gry, w których spotykamy osobiście hrabiego uchodzą, nie bez przyczyny za najgorsze, poziomem wykonania odstające nieco od standardów. Jednak zanim przywołamy te przykłady zajmijmy się ciekawą serią, w której Dracula się pojawia, niezbyt wprawdzie popularną w naszym kraju, ale za to długowieczną jak sam hrabia. Sięgnijmy zatem do odległej przeszłości i zatrzymajmy się w roku 1986.
To wówczas w Japonii światło dzienne ujrzała pierwsza gra z cyklu Castlevania, wyprodukowana przez potentata, firmę Konami. Tytuł Castelvania zarezerwowany był zresztą dla Europy, bo w Japonii gra nazywała się po prostu Akumajō Dracula i ukazała się pierwotnie na niewielu pewnie znaną maszynę Famicom Disk System (FDS), której ojcem było Nintendo. Amerykańska i europejska wersja trafiły już na NESa, Commodore 64 i Amigę. Jednak popularność tytułu sprawiła, że z biegiem laty kolejne jego odsłony i modyfikacje ukazywały się na niemal wszystkie dostępne maszynki (m.in. Super Nintendo Entertainment System, Nintendo 64, Game Boy, Game Boy Color, Game Boy Advance, Nintendo DS, Wii, Sega Mega Drive, PlayStation, PlayStation 2, PlayStation Portable, Xbox, Commodore 64, Sharp X68000, Commodore Amiga, PC) . Seria bardzo luźno bazowała na słynnej powieści Brama Stockera i koncentrowała się na walce kolejnych pokoleń rodziny Belmontów z familią samego Draculi. Z technologicznego punktu widzenia pierwsze gry z serii były platformówkami (potem gra mocno ewoluowała), a w kolejnych odsłonach Simon Belmont toczył nieprzerwaną walką z hordami monstrów i potworów, aby w finale pokonać samego Księcia Wampirów. Z czasem autorzy dodawali do kolejnych odsłon sporo elementów RPG (usprawnienia broni, dodatkowe postacie itp.), sprawiając, że grono sympatyków się powiększało. W sumie ciężko zliczyć, ile gier z serii Castelvania ukazało się w Ameryce, Europie i Japonii do 2008 roku, ale na pewno było to grubo ponad 50 tytułów (!). Ostatnim jest choćby Castlevania: Judgment – mordobicie wydane na Wii, które nie za bardzo przypomina już protoplastę, ale jako żywo nadal trakuje o wampirach.
Omawiając tematykę wampiryczną w grach nie sposób nie wspomnieć o dziele firmy Psygnosis zatytułowanym po prostu Bram Stoker's Dracula. Gra ukazała się w 1993 roku na NES, Super Nintendo,Sega Master System, Sega Mega Drive, Sega CD, Sega Game Gear, MS-DOS i Amigę. Była to strzelanina w stylu popularnego wówczas Wolfensteina 3D, której fabuła luźno bazowała na filmie Francisa Forda Coppoli pod tym samym tytułem.
A zatem wskakiwaliśmy w buty Jonathana Harkera, który zwabiony do Transylwanii miał wydostać się z zamku hrabiego Draculi. W grze było sporo strzelania (wprowadzono nawet obsługę celownika za pomocą myszki), elementy przygodowe (zbieranie i używanie przedmiotów) oraz pomoc samego Abrahama Van Helsinga w kilku kluczowych momentach.
Wszystkie te usprawnienie nie przyczyniły się jednak do popularności produkcji i Bram Stoker's Dracula uchodziła raczej za grę nużącą niż wciągającą. To smutne, ale stała się synonimem tandety, z którą przez kilka następnych lat wiązano imię Draculi...
W przygodówkach wampir bez zębów...
Początek lat 90. to fala produkcji, które wówczas określało się mianem interaktywnych filmów. Na fali popularności tego obecnie już zapomnianego gatunku powstała w tymże samym 1993 roku Dracula Unleashed, pierwotnie wydana na maszynkę Sega CD, a w dwa lata później przeniesiona na PC-ty, natomiast w 2002 roku w odświeżonej wersji wydana (nie wiadomo po co...) na PS2. W tym interaktywnym filmie wcielaliśmy się w rolę pochodzącego z Texasu businessmana Alexandra Morrisa, który został członkiem pewnego elitarnego klubu. Jak się wkrótce okazało jeden z jego przodków Quincey P. Morris, pokonał kiedyś hrabiego Draculę, który teraz odradzał się, by zemścić się na rodzinie prześladowcy. Autorzy umieścili w swojej grze blisko 90 minut sekwencji filmowych (!), ale słabe aktorstwo i marnej jakości wykonanie techniczne nie bardzo pomogły tytułowi. Podobnie jak bezpośrednie nawiązania do dzieła Stokera - Quincey P. Morris pojawia się wszak na kartach jego powieści. Jednak na niewiele się to wszystko zdało. Średnia ocen recenzenckich nie przekroczyła 50%, co jest wynikiem porażająco niskim. Okazało się, że Drakula w wydaniu interaktywnym był wyjątkowo bezzębnym wampirem.
Z nieco lepszą propozycją uderzyło w 1999 roku francuskie Wanadoo, choć może ocena ta jest zawyżona w kontekście Dracula Unleashed. Niezbyt utytułowane studio postanowiło nawiązać do powieści Stokera i jej wątki wpleść w... zwyczajną przygodówkę, wychodząc z założenia – chyba skądinąd słusznego – że właśnie w takim gatunku opowieść o właścicielu zamku w Transylwanii nabrałaby właściwych kształtów. I tak powstała gra Dracula – Resurrection (W Polsce: Dracula – Zmartwychwstanie), która ukazała się na PC i konsolę Sony Playstation. Pod względem fabularnym mieliśmy do czynienia z kontynuacją powieściowych wątków. Akcja rozpoczynała się siedem lat po zabiciu Hrabiego, kiedy to Mina udała się do Transylwanii. Zrozpaczony Johnatan Harker, czując, co się święci postanawia odszukać ukochaną. Oczywiście to gracze wskakiwali w buty chłopaka i animowali jego postać przez kilka rozdziałów, trafiając m.in do tajemniczej karczmy, kopalni oraz oczywiście na zamek Draculi.
Wprawdzie gra nie mogła w żadnym wypadku uchodzić za arcydzieło gatunku – gracze narzekali głównie na to, że za dużo było klikania i poszukiwania niewidocznych przedmiotów, ale niezła najwyraźniej sprzedaż zadecydowała o kontynuacji. Tak w 2000 roku światło dzienne ujrzało Dracula 2 - The Last Sanctuary (Dracula 2: Ostatnie Sanktuarium), sequel, który podejmował akcję w miejscu, w którym zakończyła się w jedynce. Tym razem, a mieliśmy rok 1904, to nie Jonathan Harker i jego żona Mina wybierają się do Transylwanii, ale Książę Ciemności składaim niespodziewaną wizytę w Londynie. Dzięki tej zmianie otoczenia odwiedziliśmy chociażby słynną londyńską siedzibę wampira w Carfax, zapomniany cmentarz Highgate, niepokojące Asylum czy Borgo Pass trafiając ostatecznie do złowrogiego Sanktuarium Wampirów. Było to bez wątpienia jedno z najciekawszych wcieleń Draculi w grach przygodowych, ale nie ma się czarować, że gra pozbawiona była wad. Na tle ówcześnie królujących przygodówek obsługa była dość toporna. Mocno karykaturalna grafika, która w zamierzeniach miała pewnie budzić lęk u grających wywoływała raczej uśmiech politowania, a sprawę pogarszała tylko niska rozdzielczość. Na potrzeby dwójki orkiestra symfoniczna nagrała jednak ścieżkę dźwiękową i to okazało się ogromnym plusem, a i same zagadki okazały się ciekawsze niż te z jedynki.
Wampir w rasowym RPG rządzi!
Ciekawą i zaskakującą informacją będzie z pewnością ta, że w roku 2008 na PC-etach ukazała się kolejna część przygód z hrabią Draculą w roli głównej, pt. Dracula 3: The Path of the Dragon. Jednak mimo opatrzenia tytułu cyfrą „3” nie miała ona dosłownie nic wspólnego z dwiema znanymi już grami. Zarówno producent był inny - Kheops Studio – które miało na koncie dwie części nawet przyzwoitej gry Return to Mysterious Island oraz kilka innych projektów, jak i bohater. Pod względem fabularnym gra nie nawiązywała w zasadzie do poprzedniczek, a Jonathana Harkera i Minę zastąpił biskup Arno Moriani, który udaje się do Transylwanii celem zbadania sprawy pewnej kobiety, na ciele której pojawiły się stygmaty. Dość szybko jednak okazuje się, że nie są to wcale boskie znamiona, ale ślady po ugryzieniu wampira i tu niejako historia wraca na znany nam już trop – pojawiał się nieśmiertelny Dracula. Wraz z dzielnym biskupem zwiedziliśmy trochę świata (m.in. Węgry i Turcję), a gra była zdecydowanie najdłuższa i najbardziej klimatyczna z całej trójki bezpośrednio odwołującej się do postaci hrabiego D. Na końcu oczywiście mogliśmy osobiście go wykończyć, a po drodze musieliśmy rozwiązać liczne zagadki, aby w końcu dotrzeć na jego zamek.
Zapomnijmy jednak na chwilę o przygodówkach Draculi. Nawet bez niego lista wampirów w elektronicznej rozgrywce byłaby długa. Weźmy choćby bardzo udaną serię Vampire The Masquerade. W wydanej w 2000 roku pierwszej grze z cyklu – zatytułowanej Redemption – wskakiwaliśmy w buty wampira Christopha Romualda, z klanu Brujah, który przemierzał historię od mroków średniowiecznej Pragi, przez Wiedeń i Londyn z początków XX wieku po Nowy Jork z końca ubiegłego stulecia. Gra powalała w swoim czasie na kolana nie tylko za sprawą nowatorskiego silnika graficznego NOD, ale może bardziej nawet za sprawą udanej implementacji systemu RPG firmy White Wolf Publishing.
Suma sumarum Vampire The Masquerade stał się bardzo udanym cRPG, o wciągającej historii oraz niezapomnianym klimacie. Tu w zasadzie po raz pierwszy wampiry, które przerażały wcześniej na ekranach kin i kartach książek, także w grach stanęły na wysokości zadania.
Cztery lata potem fani doczekali się kontynuacji, kiedy to światło dzienne ujrzała Vampire The Masquerade: Bloodlines. Autorzy mocno rozwinęli swoje pomysły z jedynki, dając graczom do wyboru siedem klas wampirów o zróżnicowanych cechach charakterologicznych i umiejętnościach. Następnie zaprosili wielbicieli RPG na przygodę, która toczyła się w Los Angeles (dzielnice: Santa Monica, Downtown, Hollywood oraz Chinatown). Trzeba przyznać, że za sprawą otwartości świata oraz niesamowitego klimatu w grę można było prawdziwie wsiąknąć. Zaskakiwały ekranowe wydarzenia, postacie, które spotykaliśmy, a które zawsze były wielce niejednoznaczne oraz oczywiście oprawa. Summa summarum gra była lepsza niż jej niekiepska przecież poprzedniczka i z chęcią... zagralibyśmy w kolejne części.
Kain i pół-wampirzyca
Jednak wampiry gościły nie tylko w grach RPG i przygodówkach i... nie zawsze byli to mężczyźni. Przypomnijmy sobie chociażby rudowłosą BloodRayne z gier pot tym samym tytułem wydanych w 2003 i 2005 przez Terminal Reality. Precyzyjnie rzecz ujmując nasza bohaterka w lateksowym wdzianku była pół-wampirem, pół-człowiekiem i z przyjemnością wykańczała nazistów w alternatywnej wizji rzeczywistości. Nie to jednak było najważniejsze, bowiem istota sprawy leżała w sprzęcie i umiejętnościach Rayne.
Dzięki ogromnym ostrzom przytwierdzonym do nadgarstków dosłownie ćwiartowała wrogów na kawałki, a w krytycznych momentach mogła wspomóc się chłeptaną wprost z żył gorącą krwią swych adwersarzy. Bez wątpienie – mimo tego, że rozgrywka była typowo zręcznościowa, obie części BloodRayne oferowały niezapomniane wrażenia i moc adrenaliny, którymi z pewnością mogłyby obdzielić gro innych produkcji.
Na marginesie naszej opowieści warto przypomnieć też produkcję sygnowaną logo niezbyt szeroko znanej firmy Idol, a mianowicie wydanego w 2003 Nosferatu: The Wrath of Malachi. Było to dzieło całkiem udane, łączące elementy strzelaniny FPS z gatunkiem survival horror. Akcję osadzono w 1912 roku, a bohaterem uczyniono walczącego z hordami wampirów śmiałka, którego zadaniem było uratować całą rodzinę z ponurego zamku. Finałowym starciem zabawy było spotkanie z odrażającym, uważanym za ojca wszystkich wampirów – Nosferatu. Gra zyskała sympatię głównie ze względu na klimat i bardzo logiczne oprzyrządowanie, którym posługiwał się główny bohater. Były to dla przykładu krucyfiks i kielich z wodą święconą, które napędzały wampirom więcej strachu niż ołowiane kule. Dodatkowym atutem był również specjalny aspekt silnika gry, który przy każdej rozgrywce na nowo generował rozkład pomieszczeń i położenie postaci, które trzeba było uratować.
Na zakończenie koniecznie wspomnieć musimy o jeszcze jednym cyklu, bez którego obraz wampira w grach komputerowych pozostawałby niepełny. Mowa o serii o przygodach wampira imieniem Kain, który po raz pierwszy pojawił się w 1997 roku w grze Blood Omen: Legacy of Kain. Od tamtej pory cykl zaatakował ekrany monitorów jeszcze czterokrotnie za sprawą takich gier jak Legacy of Kain: Soul Reaver (1999), Legacy of Kain: Soul Reaver 2 (2001), Legacy of Kain: Blood Omen 2 (2002) i Legacy of Kain: Defiance (2004). Cała seria opowiadała o niekończącej się walce wampirów i upadłych aniołów w późnogotyckim świecie Nosgoth. Co ciekawe dwaj główni bohaterowie – Kain i Raziel to najwięksi oponenci tego świata. Kain najpierw przemienił Raziela w wampira, a następnie go zgładził, natomiast gracz wcielał się niemal naprzemiennie w jednego z nich, w kolejnych odsłonach cyklu.
W pierwszej części Kain, niedoświadczony jeszcze wampir poszukiwał natomiast swoich zabójców, by dokonać na nich krwawej zemsty. W Soul Reaver to Raziel wędruje po Nosgoth w poszukiwaniu Kaina, który wcześniej wrzucił go do Jeziora Zmarłych. Oczywiście wątków w grze pojawia się o wiele więcej, ale nie miejsce tu na ich szczegółowe omawianie.
Najważniejsze, że przez pięć gier cyklu gracze kierują krokami wampirów, które używają efektownych combosów i mocy, eksterminując hordy nadciągających wrogów. Z tej perspektywy cyklowi Legacy of Kain najbliżej do BloodRayne, bo są to w obu przypadkach gry akcji. Jednak gracze docenili nie tylko dynamiczną rozgrywkę (momentami bardzo trudną i wymagającą), ale także mroczny klimat i wspaniałą grafikę.
Tytułem podsumowania niechaj będzie wolno nam powiedzieć, że zarówno tematyka wampiryczna, jak i postacie wampirów pojawiają się w grach komputerowych. Niestety – nie tak często, jak zapewne życzyliby sobie tego fani i – z kilkoma chlubnymi wyjątkami – nie w tak doskonały i dopracowany sposób, jakby na to zasługiwała. Dość powiedzieć, że cykle czy tytuły powstałe na przestrzeni trzech dekad, od lat 80. po dziś dzień można policzyć na palcach dwóch rąk. W zalewie chociażby FPS-ów, w których ratuje się cywilizację ziemską przed zagładą ze strony obcych, wydaje się to liczbą znikomą. Do tego – przygodówki – gatunek niejako idealny do transponowania książkowych opowieści na język gier, mocno na tym polu odstają. Najlepsze cykle wampiryczne należą bowiem do gatunków RPG i action. Ciekawe dlaczego...