O LucasArts, firmie stojącej za niemałą liczbą udanych przygodówek, z których wiele do dziś wspominają gracze, pisaliśmy już przy okazji obecnego „Weekendu z...”. Teraz trzeba do niej powrócić, bo to właśnie autorzy niegdyś tam pracujący dali życie bohaterce naszego dzisiejszego tekstu. Zapraszamy do przeczytania recenzji A Vampyre Story.
Wampirzyca z opery
Nieprzypadkowo rozpoczęliśmy od wymienienia nazwy firmy, w której pieczołowicie przygotowywano omawianą dziś produkcję. Wszak dziedzictwo zobowiązuje, a tytuły takie jak Monkey Island, Maniac Mansion, Indiana Jones and The Fate of Atlantis czy Day of the Tentacle na stałe zapisały się w annałach komputerowej rozrywki. Nic zatem dziwnego, że od momentu ogłoszenia prac nad A Vampyre Story, nadzieje graczy były przeogromne, mimo że formalnie za produkcję odpowiadała nowa firma Autumn Moon Entertainment. Może nikt tak do końca nie ośmielił się tego werbalizować, może był to temat nieśmiało przemilczany, ale liczyliśmy na duchowego spadkobiercę przygód znanych z Monkey Island, przy zachowaniu wszystkich oczywistych różnic. Wszak dla wspomnianej Autumn Moon Entertainment pracują obecnie ludzie, którzy jakiś czas temu opuścili LucasArts. Tym trudniejszą rolę miał Bill Tiller, szef projektu, kiedy zapowiadał, że przygody Mony (za chwilę wyjaśnimy, kto to taki) rozrosną się w przyszłości w większą serię. Na razie póki co, do redakcji trafiła polska wersja A Vampyre Story, gry która swoją premierę na zachodzie miała kilka miesięcy temu. Zatem przyjrzyjmy się jej bliżej.
Zagadki nie dla wszystkich
Omawiając przygodówkę nie sposób nie poruszyć kwestii zagadek. Te mają oczywiście zróżnicowany charakter i jest ich w grze bardzo dużo. Sprawia to, że gra choć nie jest w gruncie rzeczy długa, taką się wydaje. Praktycznie na każdym kroku napotykamy nową łamigłówkę, a wskazówek do nich szukamy również w wielu miejscach. Powoduje to, że zwłaszcza początkowo nie poruszamy się wcale jak błyskawica. Ba! Powiedzielibyśmy nawet, że część z rozwiązań wymyślić jest bardzo ciężko, co oczywiście może stanowić wyzwanie dla fanów gatunku, a udrękę dla nowicjuszy. Summa summarum szala zróżnicowania łamigłówek delikatnie przechyla się na stronę tych trudniejszych.
Zresztą większość zagadek to prawdziwie rozbudowane struktury. O ile takie kojarzenie symboli widocznych na księgach, w celu uruchomienia określonego mechanizmu nie jest jeszcze niczym trudnym, o tyle wyhodowanie Golema dzięki specjalnym ingredientom, albo przyrządzenie kwasu kosztuje nas już sporo zachodu. W rozwiązywaniu zadań pomocne okazują się różnorodne przedmioty, które zbierać można bez ograniczeń. I – jak to często w przygodówkach z dawnych lat bywało, połączenia przedmiotów nie zawsze są logiczne na pierwszy rzut oka. Ciekawym, choć nie do końca trafnym rozwiązaniem jest to, że części przedmiotów Mona nie zbiera. W przypadku tych większych, zapamiętuje sobie po prostu ich położenia, wizualizując jednocześnie w trumience ich wirtualne odpowiedniki. Kiedy chcemy użyć przedmiotu, dopiero wówczas Mona (lub Froderyk) pędzą do miejsca, gdzie są.
Rozwiązanie to jest nieprzemyślane, głównie z powody przeciągającego się czasu. Wprawdzie Mona często skraca sobie drogę, ale jednak zamiast mieć przedmiot przy sobie i po prostu go użyć, musimy czekać, aż po niego poleci. Nijak nie da się obronić tego rozwiązania, które jest po prostu niefunkcjonalne.
Całkiem nieźle, ale mogło być lepiej
Podczas zabawy cieszyć możemy oko wieloma dziesiątkami lokacji oraz przedmiotów, a wszystko zostało narysowane w charakterystycznym dla kreskówek stylu. Przyznać trzeba, że robota grafików została wykonana perfekcyjnie, a całość trzyma klimat – nieco upiorny, a nieco prześmiewczy, w sumie mocno baśniowy. Odwiedzając bibliotekę, kuchnię, tajne laboratorium, piwnicę, komnatę Mony, zaśnieżony balkonik, klatkę schodową i wiele innych miejsc na zamku Warg dajemy się mimowolnie podać opowieści, o zwariowanej wampirzycy, jej niecodziennym przyjacielu i ich kłopotach. Z drugiej strony, grafika jest w stosunkowo małej rozdzielczości, czego – niestety zmienić nie można.
Minus zapisujemy też po stronie niektórych animacji, które wyglądają, nawet jak na ten produkt, zbyt karykaturalnie. Owszem Mona ma talię osy, ale poruszając się w zasadzie traci ją całkowicie, więc w efekcie widzimy poruszającą się kreskę szerokości igły w miejscu, gdzie talia być powinna. Lekka przesada – zważywszy na to z jak wielką gracją poruszają się bohaterki innych współczesnych gier przygodowych o takiej Larze Croft nie wspominając.
A Vampyre Story jest produkcją dość udaną, ale na pewno nie doskonałą, ani nie rewolucyjną. To raczej powrót do zwariowanych, szalonych przygodówek sprzed laty, w których rozgrywka nastawiona jest na mocne kombinowanie, jak połączyć kij z wiadrem, aby uzyskać wędkę i złowić rybę, którą potem zje niedźwiadek (ot taki przykład z głowy, ale charakterystyczny dla dawnych produkcji z logo LucasArts). W grze na pewno podobać się mogą komentarze i słowne utarczki dwójki bohaterów. Przyjemne jest również wykonanie techniczne (łatwy do oswojenia interfejsu), lokacje (szkoda tylko tej rozdzielczości), oprawa muzyczna, która nie narzuca się, a delikatnie podkreśla klimat. Dyskusyjną sprawą może okazać się poziom zagadek, dla wielu po prostu zbyt trudnych i momentami... mało logicznych (ale oczywiście pamiętajmy: takie były założenia, taki to typ gry.) W sumie jednak stawiamy A Vampyre Story mocną czwórkę, choć przyznajemy, że liczyliśmy na trochę więcej.