Gry z nieformalnej (bo nieposiadającej wspólnej marki marketingowej) serii zapoczątkowanej przez Soldiers: Ludzie Honoru, a kontynuowanej przez Faces of War: Oblicza Wojny i Men of War, tradycyjnie osadzane są w bardzo poważnie traktowanych realiach historycznych. Ponieważ ich akcja rozgrywa się w czasie drugiej wojny światowej, z historiografią epoki twórcy nie mają żadnych kłopotów – źródeł jest mnóstwo. Zwłaszcza, że wśród mieszkańców dawnego Związku Radzieckiego (a ekipa ze studia Best Way pochodzi głównie z Ukrainy) pamięć Wojny Ojczyźnianej jest wciąż żywa. Oczywiście można tu by dyskutować, na ile posowiecki ogląd drugiej wojny światowej jest zgodny z naszym czy zachodnim, ale nie czas i nie miejsce na takie dywagacje. W szczególności dlatego, iż wiedza twórców Men of War jest szeroka i niespecjalnie nacechowana konkretnymi sentymentami narodowościowymi. Skoro twórcy poważnie traktują tło historyczne, postanowiliśmy uszanować ich podejście do tematu i nasz Weekend z Men of War zaczniemy od wprowadzenia w realia historyczne.
W grze mamy możliwość pokierowania działaniami trzech różnych nacji w oddzielnych kampaniach. Jak łatwo się domyślić, znalazło się miejsce dla tytułowych „ludzi wojny” reprezentujących zarówno Rosjan, zachodnich aliantów jak i dla Niemców. Zakres historyczny każdej z trzech kampanii jest nieco inny, ale każda rozpoczyna się w jakimś kluczowym momencie konfliktu. Dla Rosjan jest to uderzenie na Rostów nad Donem, czyli rozkwit operacji „Barbarossa”. W wypadku Niemców momentem startowym jest desant na Krecie. Z aliantami spotykamy się zaś w czasie kluczowych przygotowań do lądowania w Afryce, czyli preludium do otworzenia drugiego frontu. Ponieważ zapewne wiele osób rzuci się od razu do grania, bez zastanawiania się nad tłem wydarzeń (czas na dociekania historyczne przychodzi zwykle nieco później), postanowiliśmy już teraz, przed premierą opowiedzieć co nieco na temat każdego z tych trzech teatrów wojny.
Rostów nad Donem
Wbrew dosyć powszechnej, obiegowej opinii, plan natarcia Niemiec na Rosję (czyli operacja „Barbarossa”) nie był planem złym. Co więcej, był planem bardzo dobrze opracowanym i mającym wszelkie szanse powodzenia. Początkowe sukcesy sił niemieckich są zresztą na to dowodem. Należy też pamiętać, że błyskawiczne przełamanie linii sowieckich nie było spowodowane jakąś specjalną indolencją ze strony obrońców. Po prostu Armia Czerwona bynajmniej nie stała na pozycjach defensywnych... Byłoby to zresztą bez sensu, bo przecież Stalin szykował się do ataku. Hitler jedynie go ubiegł. Jak na makabrycznie trudną sytuację, dowódcy rosyjscy radzili sobie nieźle. Niestety, Niemcy rzucili przeciwko nim rewelacyjnych strategów, a po stronie obrońców takowych brakowało od czasu czystki. Początki walki po obu stronach były nacechowane profesjonalizmem. Dopiero później, gdy Hitler i Stalin zaczęli wymuszać na sztabach realizację swych chorych ambicji, front wschodni ogarnął chaos.
Uderzenie na Rostów nad Donem było momentem przełomowym między innymi właśnie dlatego, że zwróciło szczególną uwagę Hitlera. W ten sposób, w wyniku dużych postępów wojsk niemieckich paradoksalnie nastąpiło załamanie na tym odcinku frontu. Wódz III Rzeszy miał bowiem tendencje do „wiedzenia lepiej” niż utalentowani dowódcy frontowi... Zacznijmy jednak od obiektu walk. Rostów nad Donem był ważnym punktem strategicznym ze względu na swoje położenie. Miasto usadowione u ujścia Donu, na wybrzeżu Morza Azowskiego, zapewniało kontrolę nad tranzytem dla sporego obszaru. Wycofująca się i próbująca przegrupować Armia Czerwona teoretycznie nie była przeciwnikiem dla nacierających wojsk Niemieckich. Wystarczyło działać metodycznie, krok po kroku, by uzyskać pełną kontrolę nad tym celem...
Jak wspomnieliśmy, swymi początkowymi sukcesami dowódca Armii Południe, Gerd von Rundstedt, zwrócił na siebie i całą operację uwagę Hitlera. Użyta – z braku innych dostępnych sił – rezerwowa Brygada Leibstandarte została uhonorowana przez wodza Rzeszy prawem do noszenia jego własnego imienia. Od tego momentu dowodzący uderzeniem na Rostów nad Donem von Rundstedt i Ewald von Kleist musieli sprostać oczekiwaniom Hitlera, który siłą rzeczy podchodził do tego odcinka frontu bardzo osobiście. Co gorsza, ogłosił operację sukcesem nim się zakończyła. Niemcy zajęli cel 21 listopada 1941 roku, po czterech dniach walk, ale nie byli w stanie utrzymać miasta w obliczu kontrataku przegrupowanych sił południowego frontu Armii Czerwonej, przypuszczonego już 27 listopada. Za próbę wycofania swych sił von Rundstedt popadł w niełaskę. Po dziesięciu dniach od zajęcia Rostowa Niemcy zmuszeni zostali do odwrotu. Podczas tej operacji dały znać o sobie dokładnie te obsesje Hitlera, które później doprowadziły do rzezi stalingradzkiej.
Lądowanie na Krecie
Druga wojna światowa po raz pierwszy wprowadziła do działań wojennych operacje powietrznodesantowe. W procesie tym miał swój znaczący udział niemiecki generał Kurt Student. Jego nazwisko związane jest z dwoma największymi przedsięwzięciami tego typu – operacjami „Merkury” i „Market-Garden”. Pierwsza z nich była projektem niemieckim i miała na celu zajęcie Krety. Zakończyła się sukcesem opłaconym tak poważnymi stratami, że dowództwo Rzeszy zrezygnowało potem z działań powietrznodesantowych na taką skalę. Doświadczenie Kurta Studenta okazało się jednak bezcenne, gdy alianci rozpoczęli operację „Market-Garden. W dużej mierze to właśnie on zamienił początkowe sukcesy w porażkę. To jednak zupełnie inna historia, my wróćmy na Kretę.
Atak na Kretę był bezpośrednio związany z polami naftowymi. Oczywiście na tej wyspie ich nie ma, jednakże Hitler poważnie się obawiał, że z tak dogodnego i izolowanego miejsca alianci mogą podjąć próbę bombardowania rumuńskich instalacji w okolicach Ploeszti. Powodzenie zbliżającej się operacji „Barbarossa” było zaś uzależnione od nieprzerwanych dostaw paliwa... Dlatego też Niemcy postanowili zająć Kretę. Z początku miał to być desant morski, ale ze względu na słabą zdolność bojową operujących w regionie okrętów włoskich, plan był piekielnie trudny do przeprowadzenia. Brytyjczycy wycofywali się na Kretę i mieli sporą przewagę na morzu, za to Luftwaffe rządziło w powietrzu. Operacja „Merkury” była planem ambitnym i ryzykownym, ale w zaistniałej sytuacji zdecydowano się postawić na talent Kurta Studenta.
Założenia taktyczne niemieckiego generała były proste ale i brawurowe. Po wylądowaniu i połączeniu sił oddziały spadochroniarzy (w liczbie ponad 10 000 żołnierzy!) miały przypuścić uderzenie na dwa lotniska - Máleme i Rétimo – gdzie zostałyby dostarczone posiłki (głównie jednostki górskie), zaopatrzenie i trochę cięższego sprzętu. Kolejnym krokiem było zajęcie portu, gdzie mogłoby dotrzeć go więcej. Następnie pozostawało wyczyścić wyspę z reszty Greków, Brytyjczyków, Australijczyków i Nowozelandczyków. Proste i szybkie rozwiązanie, ale... od początku nic w tej operacji nie szło tak jak zakładano. 20 maja 1941 roku spadochroniarze wylądowali, jednak byli zbyt rozproszeni i już na starcie ponieśli poważne straty. Po długich walkach udało im się przejąć Máleme, ale impet został całkowicie wytracony. Alianci nie przejęli jednak inicjatywy i zachowywali się zdumiewająco biernie. Skutecznością wykazała się jedynie flota, która zatopiła większość jednostek transportujących sprzęt i ludzi drogą morską. W efekcie siły Kurta Studenta zostały wzmocnione jedynie niewielką ilością lekkich czołgów. Mimo niesprzyjającej sytuacji niemiecki generał jednak odzyskał inicjatywę i ostatecznie zmusił aliantów do opuszczenia wyspy. Hitler jednakże nie uznał operacji „Merkury” za sukces i odwołał dwa kolejne plany ataku (przejęcie Malty i zajście od tyłu Brytyjczyków w okolicach Kanału Sueskiego) według zbliżonego schematu, co całkowicie zmarnowało strategiczny aspekt działań spadochroniarzy Kurta Studenta.
Narodziny drugiego frontu
Stalin doskonale zdawał sobie sprawę z opłakanej sytuacji, w jakiej znalazła się Armia Czerwona na skutek operacji „Barbarossa”. Co prawda szereg błędów przeciwnika pozwolił na powstrzymanie jego ofensywy, ale był to stan przejściowy. Dlatego naciskał na aliantów, by jak najszybciej otworzyli drugi front w Europie. Takie posunięcie jednak pod koniec 1942 roku było nawet nie tyle trudne, co niemożliwe. Aby częściowo odciążyć siły radzieckie i jednocześnie odzyskać kontrolę nad dogodnymi do dalszych działań pozycjami, postanowiono powstrzymać Niemców w Afryce. Jako pierwszy cel wybrano tereny podległe kolaboracyjnemu rządowi Vichy, słusznie wychodząc z założenia, że nie wszystkim wojskowym francuskim podoba się zaistniała sytuacja.
Operacja o kryptonimie „Torch" rozpoczęła się 8 listopada 1942 roku i trwała dwa dni. Siły amerykańskie i brytyjskie (w łącznej liczbie 107 tysięcy żołnierzy) wykonały jednoczesny desant w trzech punktach rozrzuconych wzdłuż północno-zachodniego odcinka afrykańskiego wybrzeża. Uderzono na terenie Maroko, Alergii i Tunezji. Właściwe działania wojenne poprzedzono jednakże dokładnym rozpoznaniem i punktowymi operacjami specjalnymi. Część oficerów skapitulowanej armii francuskiej chętnie wsparła plan, ale... alianci równocześnie pertraktowali z reżimowym rządem Vichy. Osiągnęli porozumienie – wojska francuskie złożą broń, ale junta wojskowa pozostanie przy władzy. Hitler jednak dowiedział się o tym, że afrykańska część Vichy zagrywa na dwa fronty. W końcu oficerowie francuscy musieli stoczyć walkę, z której starali się wymanewrować, do tego w najgorszym możliwym scenariuszu – część wojsk Vichy stanęła po stronie aliantów, część przyłączyła się do niemieckich sił w Tunezji.
Bezpośredni cel został osiągnięty: alianci zyskali przyczółek, z którego mogli dalej w miarę wygodnie prowadzić działania przeciwko Niemcom. Stalin dzięki temu mógł zacząć wypierać siły wroga z Rosji. Jednakże finalne posunięcia sił alianckich nie należały do czystych. Dlatego długofalowe znaczenie miała nie tyle sama operacja „Torch”, a raczej jej polityczne tło, czyli ugoda z przedstawicielami rządu Vichy. Gdyby nie jej zawarcie, gdyby działano czysto militarnie wiele spraw mogło mieć zupełnie inny przebieg. Bo to właśnie walka z kolaborantami z Vichy stała się przełomowym momentem dla kariery politycznej niejakiego Charlesa de Gaulle’a...
W tą trzeba zagrać, tak samo jak w poprzednie, Soldiers, Outfront (dodatek do Soldiers) i Faces of War. Jak narazie są to najlepsze strategi o temacie II wojny światowej.
Tom_pl
Gramowicz
28/02/2009 10:36
Gra nawet, nawet. Może pomyślę nad kupnem gry, całość prezentuje się dobrze, no i ta taktyka.....
Tom_pl
Gramowicz
28/02/2009 10:36
Gra nawet, nawet. Może pomyślę nad kupnem gry, całość prezentuje się dobrze, no i ta taktyka.....