Autorzy Burnout Crash! z pewnością zagrywali się w kultowe Micro Machines. Ich gra jest do pewnego stopnia podobna, z tym że postanowili przekształcić wyścigi małymi samochodzikami w zabawę, polegającą na doprowadzaniu do kraks wielu aut na ulicach. O swojej grze mówią, że to pinball połączony z samochodówką w stylu retro. W Burnout Crash! liczy się bowiem wyłącznie to, jak duże zniszczenia wywołamy na niewielkich planszach i jak wiele punktów za to otrzymamy. To gra oparta jedynie na tym założeniu, która nie oferuje w zasadzie nic więcej. Kupujecie taki pomysł na zabawę?
Przypomnijcie sobie jeszcze jeden tytuł, który pozornie nie ma z Burnout Crash! nic wspólnego. Myślę o Angry Birds, bo też zaliczam się do klubu „uzależnionych od tej produkcji”. Gdzie wspólna płaszczyzna? Otóż ptaszyska rozwalały konstrukcje na planszach jednym, góra kilkoma pociągnięciem palca. W Burnout Crash! mechanika zabawy jest równie banalna, a cel podobny: zgromadzić na koncie jak największą ilość punktów. I wiecie co? To śrubowanie wyników na poszczególnych arenach wciąga dokładnie tak, jak w produkcji studia Rio. Jeżeli jednak ktoś będzie na siłę zestawiał Burnout Crash! z innymi grami kultowej serii, to srogo się rozczaruje. Tu wprawdzie też doprowadza się do wypadków, ale kluczowe dla rozgrywki jest to, że ma być krótka, niezobowiązująca, a swoje wyniki da się (dzięki funkcji Autolog) porównać z przyjaciółmi. To taka pozycja, którą można włączyć podczas niezobowiązującej imprezki, albo na pół godziny przed wyjściem z chaty i wymaksować wynik na jednej, dwóch arenach - grać w to ciągiem raczej nie sposób.Demolka razy trzy
A jak w szczegółach wygląda zabawa? Zaczynamy na planszy z wyborem miejsca, w którym dokonamy demolki. W sumie dostępnych jest 6 sekcji a na nich łącznie 18 lokacji, ale oczywiście musimy je stopniowo odblokowywać. Każde z miejsc oferuje trzy typy demolki, a do zdobycia jest w nich maksymalnie 15 gwiazdek. Zgromadzone gwiazdki odblokowują kolejne lokacje, a także nowe samochody (łącznie 7), których można użyć w zmaganiach o tytuł największego destruktora okolicy. Wspomniane typy demolki to: Road Trip, Rush Hour i Pile Up. Mimo tego, że w każdym rozwalamy po prostu samochody i doprowadzamy do zakorkowania ulic, nieco się jednak od siebie różnią.
W Road Trip chodzi o nabicie jak największej ilości punktów za zniszczone wozy, budynki i liczne bonusy. Zabawa kończy się jednak, jeśli przepuścimy pięć samochodów, które spokojnie przejadą sobie przez skrzyżowanie. Trzeba zatem działać błyskawicznie i przewidywać w którą stronę najbardziej opłaca się zepchnąć wraki samochodów, blokując w ten sposób przejazd. Nie jest to wcale takie łatwe, bo to przepychanie odbywa się tylko do pewnego stopnia w sposób zaplanowany. Wciskając X doprowadzamy bowiem do eksplozji naszego samochodu, a gałką wybieramy kierunek w którym poleci. Potem, do momentu naładowania specjalnego paska, nie mamy już nad nim kontroli, a inne pojazdy w tym czasie beztrosko jeżdżą po ulicach. Jak walną w inne wraki, to dobrze, jak je wyminą, mamy przechlapane.
Kataklizm, tornado i lądujący samolot
Rush Hour opiera się na tym, że w półtorej minuty trzeba zrobić w mieście kocioł (mechanika zabawy jest prosta, bo gra powstawała pierwotnie na Wii). Naliczana jest wówczas zdobycz punktowa za wywołanie wszelkich eksplozji budynków, kraks – generalnie im większa demolka, tym lepiej. Po upłynięciu czasu mamy jeszcze specjalny bonus zwany Time To Go Out With A Bang, który samoczynnie wywołuje ogromną sekwencję detonacji. Ostatni tryb, Pile Up stanowi chyba największe wyzwanie. Na początku musimy osiągnąć określony stopień zakorkowania metropolii, co liczone jest oczywiście ilością samochodów, jakie zdemolowaliśmy. Naliczany jest również specjalny modyfikator (x5), który spada, jeśli jakiś samochód nam ucieknie. Na końcu musimy, prowadząc nasz pojazd, dokonywać serii podpaleń budynków i innych samochodów, a jeśli na kilka sekund ogień przestanie się palić, zabawa się skończy. Ten tryb wymaga największej precyzji w sterowaniu naszą maszyną oraz niemal strategicznego rozplanowania podpaleń.
W czasie gry co jakiś czas zdobywamy specjalne bonusy. Może to być np. rozwalenie buldożera, przechwycenie pojazdu z pizzą, co owocuje zakręceniem kołem fortuny i wylosowaniem dodatkowego modyfikatora lub konieczność przepuszczenie ambulansu. Możemy pokusić się również o zdemolowanie tzw. złotego samochodu, który stoi zazwyczaj w trudno dostępnym punkcie mapy. Od czasu do czasu do miasta wjedzie również furgonetka z pieniędzmi, a gdy ją rozwalimy, gotówka rozsypie się po całym mieście, dając nam szansę na jej wyzbieranie. Autorzy postanowili też wprowadzić do gry różnorodne kataklizmy, więc nie zdziwcie się, jeśli nagle na miasto spadnie samolot, niemal całkowicie zrównując je z ziemią.Czysty fun – zero komplikacji
Jeżeli chodzi o grafikę, to trzeba pamiętać, że Burnout Crash!, to jednak tania gierka z dystrybucji cyfrowej, więc nie spodziewajcie się wodotrysków. Grafika pokazuje miasto i samochody z góry, autka są malutki, a tekstury raczej prościutkie. Na tle innych gier z PSN czy XBL Burnout Crash! nie wypada ani lepiej, ani jakoś rażąco słabo. Ale czego można oczekiwać za niespełna 40 zeta? Udźwiękowienie jest również na znośnym poziomie, od czasu do czasu, kiedy idzie nam dobrze, zagra nawet fragment jakiegoś kultowego kawałku (np. w czasie szalejącego nad miastem tornado – „It's Raining Men - Geri Halliwell”)
Burnout Crash! to prosta, niezobowiązująca gierka za niewielkie pieniądze. Całkiem udana, jeśli przymknie się oko na pewne uproszczenia i nie oczekuje czegoś nadzwyczaj spektakularnego. Oferuje fun w najczystszej postaci, przy jednoczesnym zerowym poziomie komplikacji. Jako „odstresowywacz” na krótkie sesyjki sprawdzi się wybornie. Wszystkie trasy w Burnout Crash! da się przejechać w 3-4 godzinki, ale już śrubowanie wyników to zadanie na długie tygodnie. Natomiast przy założeniu, że skorzystamy z Autologa i będziemy bezustannie rywalizować ze znajomymi, ten czas może się jeszcze znacznie wydłużyć.