Czasami zdarzy się naszej parze bohaterów trafić na zagadkę logiczną. W zasadzie to nie trafiają oni na zagadkę pokroju przeciągania beczki z miejsca w miejsce, nie – aż takiej sztampy nie ma. Jest ciekawie, bo zagadki kryją się pod pojęciem Temporal Rift. Zdarzy nam się zawisnąć w próżni między wymiarami i wtedy jedyne co możemy zrobić, to rozwiązać paradoks, który miał miejsce w świecie rzeczywistym. Całość ma formę logicznej minigry w której musimy przedostać się z jednego końca platformy na drugi, zbierając po drodze wszystkie kryształy. Całość jest podzielona na pojedyncze kafelki, na które możemy wejść tylko raz, gdyż później znikają, a cała platforma ma dosyć nieregularne kształty. Po trzech udanych próbach paradoks zostaje rozwiązany, a my zyskujemy wolność.
Na wschodzie bez zmian
Widzę w tym tytule pewien promyczek nadziei, jeżeli chodzi o wschodnią sztukę tworzenia gier. Niektóre elementy pozują na dokonania twórców zachodnich. Sam początek dema jest oczywiście obity pewną sztampą, bo oto bohaterowie patrzą w niebo i widzą tam rzekomo jakąś zewnętrzną część planety, przy czym tego typu zabiegi są wbrew jakiejkolwiek logice czy prawom fizyki. W ogóle postacie spotykane na drodze należą do co najmniej ekscentrycznych. Niech za przykład posłuży kobieta przebrana za czerwono barwnego chocobo – słynny mem internetowy mówi zdecydowane „ME GUSTA”. Wszechobecna dziecinada tego bohaterów, którzy rzekomo ratują świat, to coś, co mi najbardziej nie leży w tej produkcji. Z zachodnich motywów mamy jeszcze chociażby sporadyczny wybór opcji dialogowych w konwersacjach (podpatrzone od BioWare) i wszechobecne QTE, które wyszło grze na dobre.
Fabuła to oczywiście standardowy japoński melodramat podsycony porcją fantasy oraz science-fiction. Wydarzenia przedstawione w FFXIII-2 pokazywać będą świat w dwa lata po fabule pierwszej „trzynastki”. W miarę postępów w grze będziemy odwiedzać różne lokacje, podróżować w czasie i mierzyć się z coraz silniejszymi przeciwnikami w stylu dobrego jRPG, więc zapewne na samym końcu nie będzie można oczu oderwać od widoku ogromnych przeciwników i soczystych animacji efektownych ataków. Co ciekawe, chodzi informacja, że zakończenie pełnej wersji ma przynieść odpowiedź na pytanie postawione przez Lightning, bohaterkę FFXIII i siostrę Serah, które brzmiało: „Is Lightning really happy?”. To, czy Lightning okaże się być naprawdę szczęśliwa, sprawdzimy w lutym.
Aspekt techniczny produkcji jest mocno subiektywną sprawą. Zacznę szybko od grafiki, która nie zrobiła na mnie specjalnego wrażenia, ale jednocześnie nie wywołała negatywnej reakcji. Wiadomo, że przydałby się jakiś konkretny antyaliasing do walki z ząbkami, tekstury w wyższej rozdzielczości by nie zaszkodziły, ale ogółem poziom graficzny jest całkiem przyzwoity. Co mi jednak przeszkadza, to coś jakby niewiele klatek animacji, co wywołuje u mnie słabe samopoczucie, kiedy to oddawałem się eksploracji po przyjaznym mi terenie. Animacja zdaje się nie do końca wyrabiać w tym aspekcie rozgrywki, podczas walki za to trzymając fason. O muzyce napiszę dosłownie parę słów: jest monotonna, przypomina często Scootera w japońskim wydaniu i na dłuższą metę tło muzyczne wywoływało u mnie chęć mordu. Zapewne przerywniki filmowe o bardziej dramatycznym zabarwieniu będą posiadać normalną muzykę, o poziom której japońscy kompozytorzy zadbają, ale to co zostało ustawione jako tło do eksploracji, walki czy niektórych cut-scenek, to jakaś zbrodnia.
Kredyt przyznany
Nie tyle nienawiść, co dystans do tej serii broni mnie przed huraoptymistyczną opinią. Nie jest aż tak dobrze. Gra na pewno zasługuje na szansę osób, które wiedzą, że będą w stanie poświęcić co najmniej 30 godzin na grę w ten jeden tytuł. Bogactwo fabularne, acz wypełnione sztampą, zaangażuje większość z Was, walki uruchomią u każdego wrodzony zmysł taktyczny. To jest gra, jaką powinno być już Final Fantasy XIII – wtedy nie byłoby tego blamażu. Za trzy tygodnie otrzymamy grę, której japońskie Square Enix nie będzie musiało się wstydzić, a która pokaże niedowiarkom, że Japonia jeszcze potrafi.