Całkiem niedawno, w pewnej galaktyce... Nie, to nie tak. Kiedy kilka lat temu zasiadałem do pierwszej części Mass Effect, czułem, że coś się zmienia. Po pierwszych próbach w Jade Empire, znane z klasycznych adaptacji systemu AD&D studio BioWare postanowiło całkowicie odejść od kanonu. Postawiono na akcję, strzelanie w czasie rzeczywistym, redukcję statystyk i filmową formę przedstawienia dialogów. W części drugiej podążono tym tropem jeszcze dalej. I wiedzcie, że ta ewolucja trwa...
Żniwiarze wracają w glorii i chwale, by siać zniszczenie. Oczywiście cała Galaktyka poza Shepardem zupełnie się tego nie spodziewa. Sztab kryzysowy wzywa byłego komandora jako konsultanta, po czym po serii niefortunnych zdarzeń Shep wraca do czynnej służby i po raz trzeci musi wszystkich uratować.
Początek, jak u mistrza Hitchcocka i choć napięcie chwilami spada, to jedno muszę przyznać ekipie BioWare – tylu wysokich stanów od dawna nie widziałem w ich grach. Nie będę oczywiście spoilerował, powiem tylko, że fabuła ma kilka momentów, w których słowo „epickie” samo ciśnie się na usta. Tak naprawdę dopiero tutaj mamy do czynienia ze space operą w czystej postaci; podniesienie skali zagrożenia pozwoliło scenarzystom na rozwinięcie skrzydeł.
W tej konwencji nawet dialogi, które wiele osób uzna zapewne za sztuczne i drętwe nie rażą, a najzwyczajniej pasują. Jakoś nie wyobrażam sobie, by Shep, bohater Galaktyki, rozmawiał z innymi językiem „wiejskiego hycla”. Dodam jeszcze, iż odniosłem wrażenie, że opcji dialogowych jakby ubyło, a gra oferuje nawet możliwość ich całkowitego wyłączenia. Najwyraźniej ekipa chciała już na całość pójść w kierunku Gears of War, ale póki co zabrakło jej jeszcze odwagi.
Towarzyszy miałem niewielu – w szczytowym momencie sześć postaci do wyboru – jednak przez grę przewija się większość kluczowych bohaterów znanych z poprzednich części. Miałem też nadzieję, że zapowiadane odchudzenie drużyny przełoży się na większą z nią interakcję. Jest odwrotnie, choć... niekoniecznie źle. Pełnych rozmów niewiele, jednak wyraźnie wzrosła „aktywność” naszych towarzyszy podczas eksploracji map – częściej włączają się ze swoimi kwestiami podczas scen przerywnikowych (zazwyczaj mówiąc i niekiedy nawet robiąc coś innego, sprawdzałem!) oraz komentują na bieżąco „okoliczności przyrody” podczas zwiedzania. I dobrze, bo moim zdaniem lepsze to, niż gadanie o „dupie Maryni” na pokładzie Normandii.
Czas zabrać się za mechanikę. Mamy tu kilka nowości, choć każdy, kto grał w Mass Effect 2, poczuje się, jak w domu. Wreszcie sensownie rozwiązano kwestię skanowania planet, które teraz odbywa się na mapie układu, zazwyczaj wśród szalejących wokół statków Żniwiarzy. Jest szybko, sprawnie i z lekkim dreszczykiem emocji. Po raz kolejny skala konfliktu przyszła w sukurs twórcom.
Lucas the Great:
Walka w Mass Effect 3 po raz pierwszy w tej serii nie doprowadziła mnie do frustracji. Nie jest idealnie, ale znacznie lepiej, niż nawet w całkiem już niezłej dwójce. Niemalże pełna implementacja systemu poruszania się i chowania z Gears of War wymieszana z „aktywną pauzą” oraz w miarę zjadliwą walką wręcz, dały wreszcie przyzwoity efekt. Choć wciąż zdarzają się problemy z chowaniem się, a całość jest nadal nieco ociężała, to jednak postęp jest wyraźnie widoczny.
Poprawiono też wreszcie niekiedy skandalicznie zachowującą się wcześniej SI. Przeciwnicy są zazwyczaj aktywni, potrafią nawet nas oflankować i już na zwykłym poziomie trudności w dużej liczbie potrafią nieco namieszać. Również nasi kompani coraz rzadziej są pasywni, bywa nawet, że wyrywają się dzielnie do przodu, goniąc przeciwnika. Wciąż jednak kuleje mechanizm automatycznego korzystania z umiejętności, kilka z nich (np. granaty) musimy im aktywować samodzielnie.
Lucas the Great:
Graficznie Mass Effect 3 nie powala, niektóre tekstury wydają się wyglądać nawet gorzej niż w dwójce, ale wspomniana wyżej sztuka aranżacji sprawia, że całość prezentuje się zazwyczaj odpowiednio efektownie. Widać, że silnik ma swoje lata i poważne ograniczenia, jednak na konsoli Xbox 360, na której miałem okazję ją przejść, jest to wciąż jedna z najlepiej wyglądających produkcji. Ludzie pracujący przy serii Mass Effect do perfekcji nauczyli się wykorzystywać przestrzeń, kolory i kształty, co w połączeniu z mistrzowskim operowaniem kamerą ukrywa wiele braków, skutecznie podkreślając zalety. Gdyby choć ćwiartkę tych umiejętności zobaczyć w Afterfall...
Absolutnym miodem dla uszu są natomiast wydobywające się z głośników dźwięki. Zarówno dubbing, jak i muzyka stoją na bardzo wysokim poziomie, doskonale podkreślając charaktery postaci, jak i obserwowane na ekranie wydarzenia. Najsłabszym ogniwem jest tutaj Pan Shepard, do którego w żadnej wersji językowej od lat nie potrafię się przekonać. Jest zbyt nijaki i tyle. Świetnie wykorzystano też dźwięki otoczenia, które w zależności od sceny perfekcyjnie budują nastrój. Czy to dziwne odgłosy, zgrzyty i piski w ciemnościach, czy też powodujące drżenie szklanek w pokoju, ponure i zwiastujące koniec „buczenie” Żniwiarzy (nota bene jeden z moich ulubionych dźwięków w grach) – wszystko jest na swoim miejscu i potęguje efekt. Dźwięki tła w Mass Effect 3, to nie tylko dopełnienie obrazu i fabuły, to niemal samodzielni aktorzy. W tej kategorii ocena celująca.
Na koniec kilka słów o różnorodnych błędach i babolach, których nie wymieniłem wcześniej. Pierwsza sprawa, to wciąż obecne dziwne „teleportacje” podczas dialogów. Problem występował w dwójce i tutaj również powraca, choć znacznie rzadziej zdarza się, że silnik na szybko koryguje ustawienie któregoś z interlokutorów, w ułamku sekundy przestawiając go nawet o pół ekranu. Dodatkowo, choć przez większość czasu nie narzekałem na płynność animacji, zdarzały się chwile, że silnik wyraźnie „chrupał”, a w kilku miejscach miałem do czynienia z wyraźnie odczuwalnym stutteringiem.
Na swoje – i twórców szczęście – nie trafiłem na żaden błąd, który uniemożliwiłby mi dalszą rozgrywkę. Mówiąc inaczej, w głównym obligatoryjnym wątku błędów takowych nie było. Irytował mnie natomiast bug, który ujawniał się tylko na zaczerpniętych z koopa arenach. Otóż kilka razy zabicie wrogiego inżyniera sprawiało, że postawiona przez niego wieżyczka stawała się niezniszczalna. I nie byłoby problemu, gdyby do wypełnienia misji nie trzeba było wykonać rozkazu „Wyczyść to miejsce z wrogów”. A nieśmiertelna wieżyczka, to pies?
No i prawie zapomniałem. Czemu Shepardzi, niezależnie od płci, wciąż biegają jak pokraki? Niby rozumiem, że Flota Przymierza, to taka kawaleria kosmosu. Ale żeby aż tak dosłownie?
Winny się tłumaczy, czyli podsumowanie
No dobrze, teraz pewnie zastanawiacie się, czemu mimo tak długiego narzekania wystawiłem tak wysoką ocenę. Po pierwsze dlatego, że oceniałem – co podkreślam już od czasów ME2 – grę akcji z rozbudowaną fabułą i mechaniką. BioWare z każdą odsłoną cyklu coraz bardziej zbliżał się do klasycznych strzelanek TPP, co w Mass Effect 3 jest nad wyraz widoczne. I całkiem przypadkiem udało się tej ekipie zrobić coś, do czego wreszcie mogę z czystym sumieniem dokleić jakże popularną - i myloną z grami hack’n’slash – etykietkę action-RPG.
Bo trochę tego erpegowania wciąż zostało, choć przede wszystkim mamy do czynienia z interaktywnym filmem science fiction gęsto przeplatanym walkami. Dopiero tutaj, na prawdziwie space operowym, epickim poziomie dobrze sprawdza się system wyborów, który w skali mikro był jedynie namiastką. Tym bardziej, że kończąc sagę, BioWare pozwoliło sobie wreszcie na kilka jednoznacznych sytuacji.Lucas the Great:
Zdecydowanie jest to film, momentami bardzo mało interaktywny, przerywany przede wszystkim misjami bojowymi i decyzjami w dialogach. Grając inaczej niż Myszasty, bo szykując się do trzech artykułów tematycznych, nie zaś do recenzji, kilkukrotnie przechodziłem te same partie gry (do siedmiu razy włącznie). Sporych partii filmowych nie da się przewijać, więc miałem okazję docenić ich długość. Można wyjść z pokoju, zrobić sobie posiłek, słuchając gadek dobiegających z telewizora. Bywa, że nawet i przez dziesięć minut coś się dzieje, zmieniają się sceny, odpalają nowe rozmowy, choć gracz nie dotyka pada...
Mass Effect 3 jest naprawdę godnym zakończeniem tej historii, jeśli – podobnie jak ja – nie mieliście od początku złudzeń odnośnie formuły. Otrzymałem dokładnie to, czego się spodziewałem i oczekiwałem: sprawnie opowiedzianą, dobrze wyreżyserowaną i chwilami nawet poruszającą historię o walce z tym, co nadejść musi. Jeśli tego potrzebujecie – szczerze polecam. Jeśli jednak nie bawi Was granie głównej roli w filmie despotycznego reżysera – poszukajcie czegoś innego. I jak już napisałem na samym początku - traktując Mass Effect 3, jako grę cRPG, podzielcie sobie poniższą ocenę na pół. Ja mimo wszystko bawiłem się naprawdę dobrze i kiedy zdałem sobie po finale sprawę, że to już koniec, pojawił się nawet pewien smuteczek. Taki malutki.
Oczywiście znów zachęcam Was do wrzucania swoich wyników na czasgry.gram.pl. Mnie strzaskanie kampanii ze wszystkimi zadaniami pobocznymi zajęło nieco ponad 40 godzin.