W chwili pisania tego tekstu jest północ. Ale kiedy Wy kładziecie się spać „bo już nic nowego tutaj nie ma”, my skrobiemy teksty, żeby każde z Was miało do czego rano ziewnąć z zachwytem. Panie i Panowie, zaczynamy od Assassin's Creed III.
Ubisoft, w całej swojej okazałości popisało się wystarczającą dobrocią, by pokazać grę działającą na WiiU... i nie pozwolić się do niej bezpośrednio zbliżyć, niezależnie od prezentowanej wersji. Cała prezentacja odbywała się w jednym pokoju, gdzie dwie grupy (WiiU i PS3) podziwiały równolegle toczoną rozgrywkę. Nakładaliśmy nieco nagrzane przez poprzednich gości, ale za to całkiem wygodne słuchawki, więc komfort całości był całkiem niezły. Problem w tym, że kiedy wszyscy czekali na pojawienie się Connora śmigającego po mieście i siekającego każdego ostrzami/tomahawkami/kucykiem w biegu, prowadzący prezentację uruchomił bitwę morską, ciesząc się z tego, że w ramach pracy może bawić się w wesołego marynarza.
Cóż, jeśli mam być szczery, na tym polegała niemal cała prezentacja. Connor, stojący za sterami Asasyn z już wspomnianym obowiązkowym (i jak na tamte czasy dość stylowym) kucykiem uczestniczył w bitwie morskiej wzorowanej na prawdziwych wydarzeniach z 1781 roku. A jeśli o tego typu bitwy chodzi, to jak to ujął przedstawiciel Ubisoftu, „są one niezwykle ważnym elementem historii Stanów Zjednoczonych”.
Jasne, było dużo chwalenia się dynamicznym morzem i wiernym odwzorowaniem skal sztormu panującego nad wodami i rzeczywiście wyglądało to przyjemnie, ale ciężko stwierdzić jak z samą radością ze strzelania. O ile widok zatapianego statku łechtał nas po źrenicach (nie mówiąc już o samym grającym-prowadzącym, który emanował dumą jak Molyneux przed nowym Fable), to kompletnie nie dało się wyczuć, czy ostrzeliwanie cudzych okrętów daje satysfakcję. Oczywiście, ktoś pomyślał o możliwości zmiany amunicji, co ma umożliwiać zamianę dział w ogromne shotguny robiące sito ze wszystkiego, co znajduje się przed nimi. Coś jeszcze?
W jednej ze skryptowanych scen Connorowi robi się wszystko jedno i nie pozostaje mu nic innego, jak dosłownie „wjechać” w okręt przeciwnika – i tutaj zaczyna się już standardowa zabawa z bieganiem, z tym że zamiast miasta śmigamy po płonących deskach, linach i innych rzeczach, na które Connor będzie miał ochotę wskoczyć.
Animacja jest tak. Niesamowicie. Płynna. Jasne, zdarzają się jeszcze zgrzyty przy dłuższych kombinacjach skoków czy walce, ale nie przełamuje to całej słodkości oglądania kocich ruchów asasyna. Connor biega jak trzeba, skacze jak trzeba i zabija jak trzeba (choć wielkich różnic w kociowatości w porównaniu do Ezio podczas potyczek nie ma).
Podobnie jest pod względem samej grafiki – nie jest to Crysisofiesta, gdzie ludzie zdejmują koszulki i tulą się do monitorów. Całość daje po oczach, nie chcę zabrzmieć jak wybredny smakosz gier (co brzmi co najmniej żałośnie), ogólnymi walorami estetycznymi. Barwy są przyjemnie zbalansowane, nic nie masakruje oczu i jeśli spodobał się Wam styl poprzednich gier, to powinniście poczuć się jak w domu. Co prawda gra prezentuje się wyjątkowo „gładko”, jakby wszystkie postacie w grze wcinały jedwab przez połowę dzieciństwa, ale nie warto traktować tego jako wadę. Ot, minimalna różnica w prezencji.
To, co nie było fajne to fakt, że misja, choć starała się temu zapobiec, sprawiała wrażenie nieco monotonnej, jakby wymuszonej - „wprowadziliśmy bitwy wojenne, to grajcie w nie czy chcecie, czy nie”. Wiele więcej na ten temat nie jestem w stanie powiedzieć dopóki sam nie położę łapek na padzie, o ile nastąpi to w trakcie trwania tych targów. Być może się mylę. A być może mam rację i właśnie zmusiłem Ubisoft do wprowadzenia poprawek, która uratują tytuł od fali średnich ocen. Nie ma za co.
Niewiele dało się wyczuć również w kwestii udźwiękowienia, które w przeciwieństwie do tej z pokazu Vitowego odpowiednika gry, było dość... niezauważalne. Ogólny klimat gry dało się wyczuć na tyle, by skutecznie wciągnąć się w świat, ale wciąż brakowało tego katalizatora, który przyspieszyłby tempo i wywołał jakąkolwiek żywszą reakcję niż „Ojej, bitwa morska. Ojej'.
W kwestii samej prezentacji nie pokazano już nic więcej (czyli, tak naprawdę, poza bitwą morską nie pokazano właściwie nic nowego), ale przynajmniej odpowiedziano na kilka pytań po samym pokazie. Przede wszystkim, poziom wolności oddanej graczom pozostanie przynajmniej na tym samym poziomie, co w Brotherhoodzie i Revelations – nie ma co się martwić o trzy specjalnie przygotowane drogi (na wzór DE: Human Revolution), idealnie skonstruowane z myślą o wspomaganiu danego typu rozgrywki.
Sami asasyni nie zamienili się też w głośnych i bezczelnie zauważalnych zabijaków (pozdrawiamy Sama Fishera), jako że całą grę można ukończyć bez zabijania zdecydowanej większości napotkanych przeciwników i nic nie stoi na przeszkodzie, by bawić się w cichego, nie zauważonego przez nikogo ducha. Poza tym, Boston, a więc miejsce akcji w Assassin's Creed III, ma być o 40% większe niż Rzym w Brotherhoodzie. W razie czego – tak, to dobre wieści.
Przechodząc do krótkiego zakończenia – to stary, dobry Assassin's Creed, który odpowiednio ewoluował tak, by nie skrzywdzić żadnego z nas. A skoro sam chciałem więcej tego samego i na wprowadzane zmiany się nie obraziłem, jest całkiem nieźle. Od reszty oceny wolę póki co się wstrzymać. Wiecie, dopóki *kaszle* Ubisoft *kosmicznie się krztusi, próbując zwrócić CZYJĄŚ uwagę* nie zapewni mi małego randez-vous z grą.
Najświeższe informacje z targów gamescom 2012 na gram.pl