Po pierwsze, luźno bazująca na komiksie Roberta Kirkmana gra udowodniła, że mocny scenariusz i wyraziści bohaterowie znaczą o wiele więcej niż wartka akcja i audiowizualne wodotryski. Po drugie, jej premiera stała się wyraźnym sygnałem, że pozycje spod znaku point&click mogą przeżyć swoją drugą młodość na konsolach i platformach mobilnych. I po trzecie wreszcie, The Walking Dead: The Game osiągnęło to, co w branży wirtualnej rozrywki udaje się niezwykle rzadko - sprawiło wrażenie, że decyzje, które podejmowaliśmy towarzysząc jej bohaterom mają bezpośredni wpływ na ich losy.
Ten artykuł jest w zasadzie jednym wielkim spoilerem! Jeżeli czytacie go, a nie mieliście jeszcze okazji zapoznać się z grą The Walking Dead, zepsujecie sobie zabawę.
Telltale napracowało się nad tym, żeby zwiększyć poczucie znaczenia naszych wyborów. Na początku każdego epizodu jesteśmy informowani o tym, że The Walking Dead dostosowuje się do naszego sposobu gry. W trakcie dialogów, swoją drogą świetnych, często dowiadujemy się jak bohaterowie zareagowali na nasze słowa i że zapamiętali to, jak co powiedzieliśmy. Z kolei na koniec poszczególnych odcinków nasze kluczowe decyzje porównywane są z rozstrzygnięciami innych graczy. Tak naprawdę jest to jednak wyłącznie kamuflaż, który stara się nadać niemal całkowicie liniowej fabule pozory wielotorowości.
Wszelkich złudzeń co do naszej roli w przeżywanych wydarzeniach pozbawia finał tej historii. Przede wszystkim towarzysze, o których życie troszczyliśmy się przez tak długi czas i tak giną. Przeżywaliście dylemat kogo uratować w podczas ataku zombi na aptekę rodziny Everettów? Niepotrzebnie. Niezależnie od tego czy Wasz wybór padł na Carley, czy Douga to, które z nich przeżyło i tak ginie od kuli pod koniec Long Road Ahead. Czegokolwiek byście nie próbowali, nie uda Wam się również uchronić przed śmiercią Katjaa'i i Ducka, którym zawsze pisane jest umrzeć w czwartym odcinku. Nawet na los samego Kenny'ego nie mamy żadnego wpływu, choć jest on uzależniony od naszego postępowania wobec Bena. I właśnie na tym ostatnim chciałbym się na chwilę zatrzymać, bo jego, w moim przypadku, dotyczyła najbardziej dramatyczna decyzja w grze.
Ben to młody, przerażony chłopak w zasadzie przez cały czas podejmuje decyzje, które sprowadzają na grupę nieszczęścia. Od wykradania zapasów dla bandytów, czym doprowadził do śmiertelnego postrzału Carley (lub Douga), przez przyczynienie się do śmierci rodziny Kenny'ego, aż po wielokrotne nawalenie przy pilnowaniu Clementine - ten chłopak po prostu dążył ku samozniszczeniu. Mimo to go broniłem go w niezliczonych dyskusjach, wierzyłem, że odnajdzie w sobie nutę heroizmu i odpłaci mi zaufaniem, którym go obdarzałem.
W końcu nadszedł czas wyprawy do Crawford i dramatycznej ucieczki schodami w dzwonnicy. Ben, który chwilę wcześniej znów dał ciała wpuszczając do budynku hordę zombi, wisi kilka metrów nad podłogą trzymany ogromnym wysiłkiem przez Lee. Kenny każe go puścić, sam chłopak prosi o pozostawienie go i ratowanie własnej skóry. Co więc robię? Pod wpływem chwili i zły na to, że po raz kolejny ten durny szczeniak naraził grupę, pozwalam mu spaść. Po chwili oglądam scenę, kiedy Ben uderza o posadzkę, słyszę odgłos łamanych kości, ale ten biedak oczywiście nie umiera. Nie, leży tam i skamle aż do chwili, kiedy zostaje rozerwany na strzępy przez szwędaczy.
Byłem na siebie wściekły. W pierwszym momencie miałem ochotę zrestartować grę i zacząć od ostatniego punktu zapisu, żeby powtórzyć tę scenę. Opamiętałem się jednak, ale aż do wielkiego finału rozpamiętywałem tę scenę i zastanawiałem się, co by się stało, gdyby Ben wciąż towarzyszył Lee i reszcie. Czy odnalazłby w sobie cząstkę bohatera? Czy Kenny w końcu zacisnąłby ręce na jego szyi? A może wręcz odwrotnie - to dzieciak pozbyłby się wąsacza, który wciąż groził mu śmiercią? W końcu zdecydowałem się zrobić drugie podejście do The Walking Dead i przekonać się, który z moich domysłów jest najbliższy prawdy.
Możecie sobie wyobrazić jak niemiło zostałem zaskoczony kiedy okazało się, że aż do połowy No Time Left Ben nie odgrywa praktycznie żadnej roli, a w końcu ginie śmiercią niemal identyczną jak ta, która mogła spotkać wcześniej w końcówce Around Every Corner. Po co były te wszystkie dywagacje, te rozmyślania? Okazuje się, że zupełnie nic nie zyskałem pozostawiając go przy życiu, ani nie osłabiłem, ani nie wzmocniłem grupy, przez co potencjał tej uwikłanej w mnóstwo wewnętrznych konfliktów postaci pozostał zupełnie stracony.
Ben jest tylko jednym z przykładów mydlenia oczu znaczeniem dokonywanych w The Walking Dead wyborów. Podobnie można rozpatrzeć wspomnianych już Carley i Douga. Według twórców nieważne jest czy w pierwszym epizodzie uratujemy silną, posługującą się bronią kobietę, czy tchórzliwego nerda - z jednym czy drugim losy grupy ocalałych potoczą się tak samo, aż w końcu jedno z nich zginie i to w identyczny sposób! Taka wersja wydarzeń wydaje mi się mocno naciągana. Podobnie zresztą jak finałowa scena w pokoju hotelowym, która najlepiej pokazuje, że nasze działania nie mają absolutnie nic wspólnego z przebiegiem decydujących zdarzeń.
Spotkanie z Nieznajomym jest bezpośrednio związane z ostatnimi momentami drugiego odcinka, kiedy stajemy przed możliwością zabrania zapasów z pozostawionego na drodze samochodu. Jeżeli poparliście decyzję grupy o zabraniu prowiantu i innych przydatnych rzeczy, to człowiek, który był ich właścicielem rzeczywiście miał powód, żeby Was w końcu dopaść. Ale co się dzieje, jeśli odmówiliście? Dokładnie to samo. I tak lądujecie z obłąkańcem i głową jego martwej żony w hotelowym pokoju. Przy pierwszym podejściu do The Walking Dead nie przyczyniłem się do grabieży auta i przez całą scenę z Nieznajomym myślałem "Czego ty ode mnie chcesz? Przecież nie tknąłem tego, co należało do ciebie. Chcesz zemsty? W porządku, tyle, że wszyscy ci, których ścigasz już nie żyją, a ani ja, ani Clem nie mieliśmy nic wspólnego z grabieżą". Sceną tą byłem mocno rozczarowany i dopiero, kiedy zagrałem drugi raz decydując się zagarnięcie zapasów, zrozumiałem w pełni jej sens.
Można oczywiście, jak chcą niektórzy, spojrzeć na podejmowane przez nas decyzje w szerszym kontekście. Kirk Hamilton w swoim artykule na łamach Kotaku podkreśla na przykład, że znaczenia wyborów dokonywanych w The Walking Dead należy się dopatrywać w tym, w jaki sposób Clementine i my sami postrzegamy Lee. Z tego wynika, że będąc graczem nastawionym na bezkompromisowe rozwiązania powinniśmy przeżyć zupełnie inną przygodę niż osoby preferujące negocjacje i kompromis jako metody dochodzenia do porozumienia.
Według mnie jest to założenie mocno naciąganym, a prostym przykładem burzącym tę teorię są relacje głównego bohatera z Lilli i Kenny'm. Choćbyśmy przy każdej okazji stawali po stronie dziewczyny i tak w żaden sposób nie zmienimy tego, że w trzecim epizodzie pokłóci się ona z Lee, zabije jednego z członków grupy i ucieknie camperem. Ojciec Ducka tymczasem, nawet traktowany jak ostatni śmieć i tak zostanie z nami aż do finałowego odcinka. Po raz kolejny widać więc, że fabuła toczy się zupełnie niezależnie od naszych poczynań. Przykro mi, ale w takiej sytuacji nie potrafię zaklinać rzeczywistości tłumacząc sobie, że moje decyzje wpływają na to, w jaki sposób odczuwam grę. Podejście Hamiltona przypomina mi moją nauczycielkę polskiego z liceum, która nawet w prostych tekstach potrafiła doszukiwać się niestworzonych rzeczy ze świętym przekonaniem, że z pewnością to właśnie "poeta miał na myśli".
Z tego co napisałem do tej pory może wynikać, że egranizacja Żywych trupów w moich oczach okazała się porażką. Tak jednak nie jest. Nawet wiedząc o fortelu Telltale związanym z niby istotnymi wyborami w grze, uważam ją za najlepszą pozycję tego roku. Nie lubię jednak być oszukiwany i jestem pewien, że inni też za tym nie przepadają. Pamiętajcie więc, że The Walking Dead jest bardzo dobrą, ale w gruncie rzeczy zupełnie zwyczajną przygodówka, a jedynym widocznym efektem naszych decyzji w trakcie przygody Lee pozostaje to, w jakiej kolejności zginą niektórzy bohaterowie. W ogólnym rozrachunku to raczej niewiele, prawda?
Jest jednak jeden prosty sposób na to, żeby uchronić się przed tego typu przykrymi przemyśleniami - nie popełnijcie mojego błędu i nie wracajcie do The Walking Dead po jego ukończeniu. Niech Wasze pierwsze spotkanie z Lee i Clementine będzie zarazem tym ostatnim, które zapamiętacie na długie lata. Niezależnie od tego, jakich wyborów dokonaliście w trakcie rozgrywki, nie żałujcie ich i nie próbujcie zmieniać. To była Wasza przygoda, tak właśnie wyglądała i taka już powinna pozostać.
Zagrajcie więc w The Walking Dead, bo warto, ale tylko jeden, jedyny raz, okej?