Nie brzmi to zbyt sensownie, prawda? Ale właśnie tak wygląda The Banner Saga, gdy się spojrzy z boku. Varlowie, którzy są tutaj głównymi bohaterami, to rzeczywiście są giganci z rogami, wzorowani na mieszkańcach dalekiej Północy. A dredge, nasi przeciwnicy w większości starć, naprawdę wyglądają jak chodzące rzeźby środkowoamerykańskich bożków. To mogłoby być bardzo śmieszne, gdyby nie fakt, że The Banner Saga uderza w ton bardzo poważny i dorosły. I robi to zaskakująco dobrze, jeśli można wyrokować po tych kilku godzinach spędzonych z wczesną wersją gry. Premiera pełnej ma nastąpić w połowie stycznia. Premiera, której osobiście nie mogę się już doczekać.
O co tu chodzi? O to, że wojownicy nie działają zgodnie z kolejnością jakiejś tam inicjatywy czy szybkości, ale zawsze naprzemiennie. Najpierw nasi, potem tamci, potem nasi i znów tamci i tak dalej. Co w tym dziwnego? To, że jest tak nawet gdy jedna ze stron jest słabsza liczebnie. Naszych jest trzech, a tamtych sześciu? Cóż, każdy z naszych bohaterów będzie miał dwie tury akcji na jedną każdego z nich. Na początku to świetna sprawa, bo w pierwszych potyczkach wrogowie są zawsze liczniejsi, ale słabsi od każdego z naszych wojów w pojedynku jeden na jeden. Dzięki naprzemiennym turom mamy więc dużą przewagę, bo nasi wymiatacze częściej się ruszają i częściej atakują niż cieniasy z drugiej strony. Sielanka... która oczywiście nie trwa długo. Potem zaczynają się poważniejsze starcia z silniejszymi wrogami, do których musimy wystawiać nie trzech, ale pięciu, lub nawet sześciu bohaterów i nagle okazuje się, że naprzemienne tury działają na korzyść wroga. Dlaczego? Dlatego, że każdy zabity przeciwnik oznacza przewagę dla pozostałych, którzy będą mogli częściej podejmować akcje. Starcia w The Banner Saga wydają się zaprzeczać logice - wróg najgroźniejszy jest nie na początku, gdy ma największe siły, ale w momencie gdy zaczynamy go pokonywać, gdy zostaje mu tylko trzech lub dwóch wojowników. W każdej innej grze byłoby już po bitwie i dalszy ciąg byłby rutynowym dożynaniem watahy, a tutaj trzeba się właśnie skupić, wziąć w garść i zacząć ostro kombinować, żeby osaczeni przeciwnicy nie zabrali kilku naszych wojów ze sobą do grobu. A właściwie do szpitala na kilka dni, co jest wystarczającym utrapieniem, zwłaszcza gdy zaczynamy się bić coraz częściej i ranni nie mają kiedy wyzdrowieć pomiędzy bitwami.
Na początku nie zwróciłem w ogóle uwagi na te naprzemienne tury, potem zacząłem je kląć, a jeszcze później doszedłem do wniosku, że jest to najfajniejsza rzecz związana z bitwami w The Banner Saga. A to dlatego, że to rozwiązanie zmusza do nowego, innego myślenia, wbrew intuicji i zdrowemu rozsądkowi. Dużo sensu ma na przykład wysłanie do boju mniejszej ilości bohaterów niż byśmy mogli, co w każdej innej grze byłoby głupotą... i oczywiście może się nią okazać i tutaj, gdy przesadzimy i naszych będzie za mało. Ale jeśli trafimy w złoty środek, to możemy bez trudu wygrać czterema herosami potyczkę, z którą wcześniej męczyliśmy się niesamowicie sześcioosobową drużyną. Dlatego, że postawiliśmy na jakość na nie na ilość. Nie przypominam sobie, żeby jakaś inna gra podchodziła do tej kwestii właśnie w ten sposób. I dlatego strasznie mi się The Banner Saga spodobała. Jest świeża, nieszablonowa i zmusza do myślenia. Czego chcieć więcej? Cóż, można by jeszcze chcieć świetnej muzyki budującej gęstą, sugestywną atmosferę oraz komiksowej, stylizowanej grafiki, doskonale pasującej do wikińskich klimatów. The Banner Saga ma jedno i drugie, gdyby ktoś pytał.
A zatem... zostałem przez tę grę mocno zaskoczony. Spodziewałem się czegoś znacznie bardziej zwyczajnego, powszedniejszego, podobnego do innych gier. Zamiast tego w czasie tych kilku godzin, które zajęło przejście pierwszych rozdziałów z wersji prasowej, brałem udział w coraz fajniejszych potyczkach, podejmowałem coraz mniej komfortowe i pewne decyzje oraz angażowałem się w coraz bardziej frapującą i zaskakującą fabułę. I w tym momencie jestem tak jakby trochę... hmm, zauroczony? Pewnie mi przejdzie z czasem, pewnie znajdę po premierze w pełnej wersji kilka paskudnych wad, które z przyjemnością wytknę. I będę mógł spać spokojnie. Ale na razie jedyny zarzut, jaki mam wobec The Banner Saga jest taki, że skoro już jako gra o "wikingach" ma komiksową kreskę, to dlaczego nie taką jak ta Rosińskiego z Thorgala... Naciągany argument, nie? Ale żadnych sensowniejszych nie mam.
I naprawdę bym chciał, żeby to Rosiński narysował The Banner Saga.