Recenzja: Mario & Luigi: Dream Team Bros.

Tomasz Pstrągowski
2014/12/17 20:05
1
0

Mario & Luigi Dream Team Bros. to triumf i porażka. Jedna z najciekawszych gier na konsolę 3DS jest jednocześnie jedną z najnudniejszych. To idealny przykład na to, że Nintendo znalazło się w ślepej uliczce, wydając gry, które może pokochać każdy, a które niewielu obchodzą.

Recenzja: Mario & Luigi: Dream Team Bros.

Pomysł, by Maria i Luigiego, klasycznych bohaterów gier platformowych, umieścić w tytule jRPG wydawać się może absurdalny, ale wcale nie jest nowy. Po raz pierwszy spróbowano tego jeszcze w 1996 roku w nieodżałowanym, acz nieco zapomnianym klasyku Super Mario RPG: Legend of the Seven Stars wyprodukowanym przez ówczesne Square, a dzisiejsze Square Enix. Gra, podobnie jak wszystko z Mariem w roli głównej, cieszyła się sporym powodzeniem. Wystarczającym, by skłonić Nintendo do stworzenia aż dwóch podserii - Paper Mario i Mario & Luigi - liczących sobie łącznie osiem tytułów.

Dream Team Bros. może się więc wydawać dziwacznym japońskim wynalazkiem, na dziwaczną japońską konsolę, jednak fani japońskiego gamedevu doskonale wiedzą z czym będą mieli do czynienia. Wszystkich innych spieszę zapewnić - tak, forma jRPG zaskakująco dobrze sprawdza się w świecie wąsatych hydraulików. Trudno jednak powiedzieć, by był to tytuł, który zrewolucjonizuje gatunek, odmieni oblicze gier, lub choćby czyjeś życie.

Dzień jak co dzień w Mushroom Kingdom

Wprowadzanie do fabuły opowiadanej w Dream Team Bros. to karkołomne zadanie. Oto bowiem ulubieni bohaterowie wszystkich graczy - Mario, Luigi, Starlow, Toad, Toadsworth i księżniczka Peach - wybierają się na wyspę Pi'illo. Znajduje się na niej olbrzymi hotel i park rozrywki prowadzony przez zaspanego Dra Snoozemore ("Badam sen, ale wygląda na to, że sen także bada mnie" - tłumaczy, kiedy akurat nie śpi) i rasę mówiących z silnym francuskim akcentem ludzi-bloków, która najwidoczniej wyewoluowała z wiszących gdzieniegdzie sześcianów.

Jednak Brockowie to nie jedyni mieszkańcy wyspy Pi'illo - na długo przed nimi, zamieszkiwał ją lud Pi'illo, dziwaczna rasa ludzi-poduszek (nie żartuję) o potężnych zdolnościach magicznych, która przegrała niegdyś starcie z mrocznym i żądnym władzy nietoperzem Antasmą i została uwięziona w krainie snu. Jak łatwo się domyślić, przybycie Maria i jego leniwego młodszego brata przebudzi Antasmę i doprowadzi do potężnego kryzysu. W grę wejdzie przymierze z Bowserem, złowieszczy latający zamek unoszący się nad wyspą, przywołanie pradawnej supersowy i zwiedzanie podświadomości Luigiego. Ale naprawdę poważnie zrobi się, gdy porwana zostanie księżniczka Peach.

Niespodzianka. To Mario.

Najbardziej zaskakujące w tej historii jest to, iż jest ona tak bliska platformówkowemu rodowodowi gier o Mario. To wciąż te same, śmieszne opowiastki, w których znajdziemy sporo udanych dowcipów, ale ani grama prawdziwych emocji. Jeżeli więc porwana zostaje księżniczka Peach, to tylko po to, by wepchnąć gracza w znany mu już schemat, a nie po to, by wywołać w nim jakieś uczucia. Wszystko jest tu umowne i wzięte w wyraźny cudzysłów, a wąsaci hydraulicy i ich towarzysze, ani na moment nie znajdą się w prawdziwych tarapatach.

Tak zbanalizowana fabuła jest jednocześnie zrozumiała i problematyczna. Owszem, fani serii szybko się w niej odnajdą i ucieszą na widok starych przyjaciół. Rozśmieszą ich przezabawne dialogi (zwłaszcza dwóch alpinistów-siłaczy mających obsesję na punkcie mięsa), poruszą porwania, a niektóre zwroty akcji być może nawet zaskoczą. Wydaje się jednak, że nawet oni będą sobie zadawać pytanie, dlaczego autorzy Dream Team Bros. nie zaryzykowali i nie wcisnęli do swojego RPG choćby kilku linijek sensownego scenariusza. Slapstickowa konwencja i udawane dramaty doskonale sprawdzają się w grach zręcznościowych, ale nie bronią się w grze fabularnej. Emocje budują tu przecież dialogi i wydarzenia, a nie stopień trudności kolejnych poziomów.

W efekcie Dream Team Bros. pozostawia gracza obojętnym. Setki doskonałych dialogów przelatują koło niego, gdyż nic z nich nie wynika. Żadna postać nie jest prawdziwa, żaden problem poważny. Fabuła tej rozciągniętej na 40 godzin produkcji to wymówka - wypełniacz mający usprawiedliwiać kolejne potyczki i eksplorację. I choć łatwo jest mi sobie wyobrazić, że scenarzyści AlphaDream mogli poradzić sobie o wiele gorzej, to wcale nie znaczy, że jest dobrze. Odkrywanie tajemnic wyspy, kompletowanie najwspanialszego łóżka, zwyciężanie kolejnych bossów - wszystkiemu temu brakuje choćby cienia autentyzmu; choćby jednej, wyblakłej emocji, której gracz mógłby się chwycić, by coś przeżyć.

Mario wojownik i gigant Luigi

Sednem Mario & Luigi Dream Team Bros. są pojedynki. Utrzymane w klasycznej konwencji jRPG rozgrywają się w turach. Nie jest to jednak system, w którym każdy robi swoje, kiedy przyjdzie na niego kolej - podczas tury przeciwników hydraulicy mogą kontratakować i unikać, a ataki specjalne przeradzają się w proste minigry, czasami bardziej wciągające niż same pojedynki. W grze występują aż trzy rodzaje tych unikalnych ataków (po jednym dla Maria i Luigiego, oraz ataki w świecie snów), zachwycających pomysłowością i urzekających poczuciem humoru. Przypisane do nich wyzwania są raz prostsze, a raz trudniejsze, a każdy gracz szybko odnajdzie swój ulubiony i będzie w nim śrubował wyniki.

GramTV przedstawia:

Szkoda jednak, że te ataki nie przekładają się na planowanie strategii i pełnią raczej funkcję ozdobników niż niezbędnych elementów. Większość pojedynków jest bowiem rozczarowująco prosta, a zwycięstwo można osiągnąć bezmyślnie naciskając A (atak Maria) i B (atak Luigiego). Przejście gry odblokowuje wprawdzie wyższy poziom trudności, mówimy jednak o tytule na 40 godzin, który nie uwodzi fabułą. Obawiam się, że niewielu zdecyduje się na przechodzenie jej po raz wtóry.

Podobnie rzecz ma się z rozwojem postaci. Mimo iż, przy awansie na wyższy poziom, gracz może rozwinąć jeden współczynnik, nie ma to większego znaczenia dla stylu gry i poziomu trudności pojedynków. Tak jak nie ma znaczenia, która z postaci obżerać się będzie znajdowaną gdzieniegdzie fasolką. Zaś najsensowniejszy dobór "wyposażenia" (ogrodniczki, buty, młotek, rękawiczki, skrzyneczka z narzędziami) nie ma nic wspólnego z myśleniem strategicznym. Wystarczy po prostu przeczytać współczynnik siły i efekty uboczne, i porównać je z używanym obecnie ekwipunkiem (zazwyczaj im większa siła, tym potężniejsze efekty). Jeżeli a jest większe od b, wybieramy b. Proste, jak ideologia stojąca za Super Mario Bros.

Na szczęście, pośród monotonnych i powtarzalnych pojedynków z bardzo podobnymi przeciwnikami, zdarzają się perełki. A to trafi się wyjątkowo złośliwy zestaw przeciwników (jest ich w grze kilkadziesiąt rodzajów), a to jakiś trudniejszy boss, a to walka z gigantem. Te ostatnie to najjaśniejsze momenty Dream Team Bros., podczas których łatwo na chwilę zapomnieć o wszystkich wpadkach i grzechach jej twórców. Z potężnymi przeciwnikami pojedynkujemy się kierując gigantycznym Luigim - na tyle dużym, byśmy musieli "przewrócić" konsolę o 90 stopni i kontrolować postać wskaźnikiem (a czasem ruszając całą konsolą). W tych rzadkich, bardzo intensywnych momentach, gra nabiera prawdziwych rumieńców i przypomina, jak dobra mogłaby być.

Zresztą pojedynki gigantycznego Luigiego to nie tylko najciekawsze fragmenty Dream Team Bros., ale i w ogóle konsoli 3DS. Przeżywając je, zastanawiałem się jednocześnie, dlaczego twórcy piszący gry na sprzęt Nintendo, tak rzadko pozwalają sobie na szaleństwo i tak niechętnie korzystają z najdziwniejszych opcji 3DS-a.

Puzzle - 10/10

Jednego Dream Team Bros. odmówić nie można. To gra na dziesiątki godzin, która, choć monotonna, naprawdę uzależnia. Nie raz złapiecie się na myśli o "jeszcze tylko jednym pojedynku", powtarzanej raz za razem, pomimo później pory. Nie zdziwcie się też, gdy zamiast brnąć naprzód, zdobywać kolejne poziomy, eksplorując świat i pokonując potwory, utkniecie układając puzzle, polując na podziemne kraby, czy bawiąc się z dziwacznymi leśnymi kretami. Nie dlatego, że za wykonanie każdego zadania czeka nagroda, ale dlatego, że te zabawy sprawiają ogromną frajdę. Zwłaszcza układanie puzzli na czas.

Zachwyceni będą też wszelkiej maści zbieracze. Menu Dream Team Bros. ma dla nich nawet oddzielną planszę, na której wyświetla się liczba uwolnionych Pi'illo, zebranych fasolek, pokonanych wyzwań eksperckich (nagrody za nie są naprawdę rozczarowujące) i kupionych odznak. Dla znudzonych fabułą, ale zachwyconych systemem walki, jest też oddzielna lokacja - ring. Można na nim wyzwać wszystkich pokonanych już bossów. Zaś tych, których zauroczą ataki specjalne pochłonąć może interaktywny samouczek.

Bywa też, że w świecie gry, pomiędzy ratowaniem księżniczki Peach, a pojedynkami z podwładnymi Bowsera, odnajdziemy proste zadania poboczne. Jest ich jednak tak mało, a ich rozwiązanie tak proste, że trudno nazwać je czymś więcej niż przyjemnymi rozpraszaczami.

Urzekająca porażka

Mario & Luigi: Dream Team Bros. to jednocześnie jedna z najciekawszych i najbardziej rozczarowujących gier na 3DS-a. Rozbudowana, długa, uzależniająca, traci kontakt z graczem niemal na samym początku i nie odzyskuje go aż do finałowego, trójstopniowego pojedynku. Oferuje bogaty i skomplikowany system walki, lecz nie proponuje żadnego wyzwania. Zasypuje dialogami i dowcipami, wypowiadanymi przez papierowe postacie, do których nie sposób czuć coś więcej niż zwykły sentyment.

Oceniając pracę zespołu AlphaDream jestem rozdarty. To płytka, głupiutka gra mająca ogromny potencjał. Można z niej wycisnąć wiele, ale tylko wtedy, jeżeli się naprawdę chce. I chyba najlepszym podsumowaniem wysiłków jej twórców będzie zabawna ciekawostka, którą wyczytałem robiąc reaserch do tego tekstu. Otóż za najciekawszy element gry, pojedynki gigantycznego Luigiego, odpowiedzialny był inny zespół twórców - Good-Feel Ltd.

A kiedy najciekawszą część twojej produkcji robi ktoś inny, to trudno powiedzieć, byś odniósł sukces.

6,8
Uzależniający jRPG z rozbudowanym systemem walki. Szkoda, że taki płytki i łatwy
Plusy
  • pojedynki gigantycznego Luigiego
  • wykorzystanie możliwości 3DS-a
  • poczucie humoru
  • pomysłowe ataki specjalne
  • puzzle i inne rozpraszacze
  • bogaty system walki i rozwoju postaci
  • ogrom rzeczy do zrobienia
Minusy
  • wymówkowa fabuła
  • brak prawdziwych emocji
  • monotonia
  • śmieszny poziom trudności
Komentarze
1
Usunięty
Usunięty
18/12/2014 20:33

Trocszki późno z tą recenzją, aczkolwiek to najpopularniejsza i moja ulubiona seria na konsole przenośne od nintendo :DZ tego co czytam, gra jest podobna wyłącznie grywalnością do poprzednich odsłon, bo Superstar saga, Partners in Time, a w szczególności, Bowser''s Inside Story to wszystko , co uznaliście za minusy, miała na wielkim plusie. Każdy boss przybierał inny styl walki, Znawcy fabuły od pierwszej części sagi idealnie się w nią wciągali, emocje przy bossach (Szczególnie finałowych i specialnych, jak n.p Duch cackletty, Dark Bowser, Popple i Rookie gdyż przepiękny klimat i muzyka oraz takie perełki jak współpraca dwóch bossów razem), a poziom trudności nie był absolutnie dla wszystkich (Szczególnie partners in time, gdzie musiałem nafarmić coinsów by pokonać ostatniego bossa), jednakże początkujący mógł spokojnie się wczuć w grę a hardcore player mógł maxować bossy (teraz chodzi mi o przedostatnią odsłonę, Bowser''s inside story). Może wypróbuję tą grę, ale patrząc na gameplay rzeczywiście gra wydaje się być monotonna w kij.