Rok 2014 stał nie tylko świetnymi grami. Przez ostatnie dwanaście miesięcy mieliśmy także okazję do obejrzenia wielu wyczekiwanych tytułów. Które z nich zawiodły? Jakie z miejsca stały się klasykami? Zapraszamy do lektury!
Rok 2014 stał nie tylko świetnymi grami. Przez ostatnie dwanaście miesięcy mieliśmy także okazję do obejrzenia wielu wyczekiwanych tytułów. Które z nich zawiodły? Jakie z miejsca stały się klasykami? Zapraszamy do lektury!
Michał Ostasz - zawsze powtarza, że dobry film to taki, w którym nie brakuje strzelanin, podróży w czasie i inwazji obcych. Nie kryje się z tym, że uwielbia hollywoodzkie blockbustery, ale potrafi docenić także rodzime i europejskie dzieła. Wciąż nie może przeboleć, że James Cameron kręci już tylko Avatary, a Spielberg prawie samo kino historyczne. Ulubiony film: Powrót do przyszłości.
Tomasz Pstrągowski - gdańską polonistykę polubił dopiero, gdy odkrył na niej specjalizacje filmoznawczą. Uważa, że nawet przy największym budżecie wypada pamiętać o dobrym scenariuszu. Dlatego męczą go ostatnio amerykańskie superprodukcje. Kocha Davida Finchera i Matthew Vaughna, rozczarował się Ridleyem Scottem, nie rozumie swojego uczucia do Larsa von Triera. Ulubione filmy: Popiół i diament, Blade Runner, Fight Club, Psy, Król Lew, Casablanka. Ulubiony serial: The Wire.
Tomasz Pstrągowski: Nie jest dobrze, kiedy przymiotnikiem najtrafniej opisującym film o superbohaterze, jest "tchórzliwy". Tymczasem taki właśnie jest "Zimowy żołnierz". Zachowawczy, pozbawiony jaj, prężący się dzielnie przed widzem, by ostatecznie stchórzyć, wycofać się na z góry upatrzone pozycje i zagrać bezpiecznie, niczym nie ryzykując.
Druga część Kapitana Ameryki rozpoczyna się rewelacyjnie. Przez ponad godzinę udanie naśladuje szpiegowskie kino "waszyngtońskie" z przełomu lat 70. i 80., w którym sceny akcji są mniej ważne niż budowanie napięcia i misternie tkana siatka spisków i zdrad. W punkcie kulminacyjnym, kiedy doktor Zola odkrywa przed widzem i Kapitanem rozmiary konspiracji, byłem naprawdę oniemiały. Takiego kina superbohaterskiego nie mieliśmy od lat inteligentnego, zaskakująco współczesnego, nieoczywistego.
Niestety chwilę po tej cudownej scenie Zimowy żołnierz zupełnie zmienia ton. Bracia Anthony i Joe Russo, którzy do tej pory rozstawiali figury na szachownicy nudzą się grą, wywracają stolik i wracają do tego, co Marvel robi najchętniej bezsensownej bijatyki za dziesiątki milionów dolarów. Być może jestem wobec tego filmu zbyt surowy. Wszak bombastyczne zakończenie to ledwie 30-40 minut z 136, które liczy sobie Zimowy żołnierz, ale wychodząc z kina nie czułem zaniepokojenia towarzyszącego dobremu filmowi szpiegowskiemu. Zastąpiło je rozczarowanie po kolejnej pustej superprodukcji.
Ocena: Kciuk w dół
Michał Ostasz: Kapitan Ameryka: Zimowy Żołnierz był doskonałym otwarciem roku dla Marvela. Produkcja ta nie tylko dobrze się sprzedała, ale co najważniejsze - naprawdę namieszała w mozolnie budowanym od sześciu już lat filmowym uniwersum. Skutki działań bohaterów okazały się o wiele poważniejsze niż kilka zniszczonych dzielnic Nowego Jorku.
Za tę decyzję scenariuszową należą się twórcom ogromne brawa, ale najnowsze przygody próbującego zrozumieć XXI w. weterana II Wojny Światowej należy oklaskiwać za właściwie wszystkie jego elementy. Intryga jest gęstnieje z każdą minutą projekcji, Robert Redford jest świetnym czarnym charakterem, Scarlett Johansson wreszcie ma do powiedzenia więcej niż trzy zdania, Falcon zalicza swój kinowy debiut, a tytułowy Zimowy Żołnierz to arcywróg na miarę T-1000 z drugiego Terminatora. Jeszcze wam mało? Dołóżcie do tego całą masę doskonale nakręconych scen akcji, sporą dawkę humoru i kilka cegiełek, które film dokłada do solidnych już fundamentów kinowego świata zamieszkiwanego przez marvelowskich herosów.
Dla mnie najważniejsze jest jednak to, że sequel przebił słabą - w mojej opinii - "jedynkę". I to o kilka długości. Kapitan Ameryka wreszcie stał się "cool".
Ocena: kciuk w górę
Tomasz Pstrągowski: Jednego najnowszemu filmowi Christophera Nolana odmówić nie można. Dawno żaden obraz tak głęboko nie podzielił publiczności i krytyków. Interstellar doczekał się oddanych fanów, ba, wyznawców, i całego legionu nieprzejednanych wrogów. To film, który nikogo nie pozostawia obojętnym - albo się go kocha, albo nie toleruje.
Ja należę do tej drugiej grupy. Międzygwiezdna fantazja twórcy Mrocznego Rycerza niesamowicie mnie zmęczyła i rozczarowała. Ze zdumieniem patrzyłem, jak film, który miał być triumfem twardej fantastyki naukowej przemienia się w ciężkostrawny banał pełen bredni o sile miłości i kosmicznej magii.
Cenię sobie obraz Nolana za jego naukowe ambicje, ale ponad wierność fizycznym wzorom przedkładam opowieść i emocje. To one są sednem kina, to ich poszukuje w filmach. Tymczasem w Interstellar brzmią fałszywe tony. Emocje są tu wysilone i przerysowane. Przemielone w dialogach, podkreślone wykrzywionymi w płaczliwych grymasach twarzami aktorów.
Doceniam, że Nolan mierzył naprawdę wysoko, ale same ambicje to za mało. A na zdobycie gwiazd słynnemu reżyserowi po prostu zabrakło talentu.
Ocena: kciuk w dół
Michał Ostasz: Tomek słusznie wspomniał o tym jak Interstellar podzieliło krytyków i widownię. Nas film ten też poróżnił.
Nie będę ukrywał - już dawno nie widziałem na swoje oczy czegoś tak wyjątkowego. Przez każdą minutę naprawdę długiego seansu nie opuszczało mnie wrażenie, że mam do czynienia z czymś niezwykłym. Interstellar przypomina o czasach, kiedy filmy science-fiction nie traktowały wyłącznie o statkach kosmicznych i laserowych bitwach w przestrzeni kosmicznej, ale faktycznie pytały o kondycję rodzaju ludzkiego i to, gdzie on zmierza.
Nolan apeluje z kinowego ekranu: przestańmy patrzeć na ekrany smartfonów i skierujmy wzrok do góry, w gwiazdy. To w nich czai się nasza przyszłość. Niepotrzebne moralizatorstwo? W żadnym wypadku. Interstellar to nie tylko wspaniała przygoda z cudownymi widoczkami. Całość jest przypomnieniem o tym, że ludzie to urodzeni odkrywcy. Wielu filmowców o tym zapomina...
Najświeższe dzieło autora trylogii Mroczny Rycerz nie jest pozbawione wad. Sporo jest scen, które trzeba przyjąć "na wiarę". Aż dziw bierze, że jeszcze na etapie pisania scenariusza dziur tych nie udało się załatać. Zwłaszcza, że w większości przypadków wystarczyłyby dodatkowe dwa zdania wypowiedziane przez którąś z postaci.
Niemniej, z Interstellar jest jak z dziewczyną, która cholernie ci się podoba, ale ciągle myli Xboksa z PlayStation. Czy to powód do tego, aby po randce nie zaprosić jej do siebie? Pomyślcie sami...
Ocena: Kciuk w górę
Michał Ostasz: Pierwsze podejście Amerykanów do Króla Potworów było lekko mówiąc "nietrafione". O Godzilli Rolanda Emmericha nie chce pamiętać żaden fan serii. Na całe szczęście zupełnie inaczej ma się z sprawa z tegorocznym występem ogromnej bestii.
Co ciekawe, kolejny zachodni występ japońskiej "maskotki" więcej czerpie ze spielbergowskich Szczęk niż z oryginałów. I bardzo dobrze! Wbrew panującym trendom na ekranową rozpierduchę musimy długo poczekać. Samej Godzilli też nie zobaczymy tutaj za dużo. Nie oznacza to jednak, że przez ponad dwie godziny seansu nudzimy się. Nic z tego. Reżyser odpowiednie buduje napięcie, a ludzka część historii - chociaż nie jest arcydziełem - wypada całkiem przekonująco.
Nie mógłbym też nie wspomnieć o efektach specjalnych. Godzilla to zdecydowanie jeden z najlepiej wyglądających filmów jakie można było zobaczyć w kinach w tym roku. Większość ze scen z powodzeniem można by powiesić na ścianie jako drogi obraz. Serio!
Ocena: Kciuk w górę
Tomasz Pstrągowski: Jak na film o wielkich potworach, zaskakująco mało w Godzilli wielkich potworów. Nie dość, że na pojawienie się tytułowego olbrzyma musimy czekać do 60 minuty, to jeszcze przez kolejne 30-40 minut zarówno on, jak i jego przeciwnicy pojawiają się tylko w telewizyjnych migawkach, we mgle, lub za brudną szybą.
Przyznać jednak trzeba, że końcówka - gdy w końcu aktorzy ustępują miejsca gigantom - robi duże wrażenie. Walące się San Francisco wygląda tak, jak powinno wyglądać miasto równane z ziemią, a Godzilla i MUTA są doskonale zanimowane.
Jako fana japońskich oryginałów ucieszyło mnie urocze antynuklearne przesłanie filmu - tak rzadko spotykane we współczesnym kinie. Zmartwiło zaś typowe dla Hollywood rozkochanie w amerykańskich mundurowych. Gareth Edwards mógł sobie też darować kilka niskich sztuczek - naprawdę, można uruchomić w widzu emocje inaczej, niż tylko dzięki dzieciom i zwierzętom.
Ocena: Kciuk w górę
Michał Ostasz: Dobrzy mutanci walczą ze złymi mutantami, a w mojej głowie trwa równie zacięta potyczka o miano najlepszego filmu z serii X-Men. Do maja tego roku uważałem za taki Pierwszą klasę, ale wraz z premierą Przeszłości, która nadejdzie przestałem być tego taki pewien. Najnowsze przygody drużyny Charlesa Xaviera nie zawodzą. To nie tylko świetna adaptacja komiksu i równie dobre kino superbohaterskie. Przeszłość... jest po prostu wspaniałym współczesnym filmem z całym dobrodziejstwem inwentarza. Postacie, na których naprawdę nam zależy, poprowadzona dwutorowo akcja i - co także jest ważne - uczta dla oczu. Czy można chcieć czegoś więcej? Chyba tylko sequela, który byłby w stanie dorównać tej produkcji.
Bryan Singer do spółki ze scenarzystą Simonem Kinbergiem podjęli się niezwykle trudnego zadania - połączenia dwóch nieprzystających do siebie filmowych serii. Już samo to nie należy do najłatwiejszych, a do tego musieli oni także zrobić przekonujący film o podróżach w czasie, z ukochanymi bohaterami milionów fanów, który położy fundamenty pod przyszłe odsłony. Wspomniany duet nie wyszedł z tego obronną ręką, tylko... chwycił byka za rogi i pokazał kto tu naprawdę rządzi.
Ocena: Kciuk w górę
Tomasz Pstrągowski: Gdyby Przeszłość, która nadejdzie pojawiła się przed Pierwszą klasą, najprawdopodobniej kupiłbym ją z całym dobrodziejstwem inwentarza. Ale Bryan Singer nakręcił swój film po Matthew Vaughnie, więc musiał zmierzyć się z najlepszą ekranizacją komiksów Marvela. I, choć z pojedynku wyszedł przegrany i poobijany, to nie sposób odmówić mu waleczności - Przeszłość, która nadejdzie bardzo stara się dorównać Pierwszej klasie. Miejscami nawet się jej udaje.
Wielkim wygranym jest tu Evan Peters wcielający się w Quicksilvera. Pojawienie się tej postaci nie ma sensu fabularnego (dlaczego X-Meni nie wcielili go do drużyny, przecież jest najpotężniejszym z nich?), ale wnosi powiew ożywczego anarchizmu - tego samego, który przenikał całą Pierwszą klasę. Nieźle radzą sobie także Magneto i Mystique, choć to akurat zasługa scenariusza. Ich partie są po prostu ciekawsze niż te Wolverine’a (Hugh Jackman wydaje się już zmęczony postacią) czy Charlesa Xaviera.
Największym mankamentem Przeszłości, która nadejdzie jest maniakalna dbałość o ciągłość uniwersum. Obraz Singera nie tylko godzi ze sobą oba składy aktorskie serii, ale i stara się połączyć Pierwszą klasę z wcześniejszą trylogią. Czyni to ze szkodą dla wewnętrznej logiki opowieści i samego widowiska - poważnie ucierpiał chociażby początek, zdominowany przez przydługie wywody na temat mentalnych podróży w czasie.
Ocena: Kciuk w górę
Czy film ze znakiem towarowym (?) w tytule może być dobry? Okazuje się, że tak. Ba, może być nawet przewrotną kpiną przeciwko bezmyślnemu konsumpcjonizmowi i sztywności dorosłych. Takie właśnie jest LEGO Przygoda Phila Lorda i Christophera Millera.
To nie tylko doskonała animacja dla dzieciaków i dorosłych, ale i całkiem mądry obraz przypominający, że zanim LEGO przeobraziło się w międzynarodową markę znaną z gier, filmów i gadżetów, służyło przede wszystkim do zabawy. Lordowi i Millerowi udało się coś jeszcze. W świecie pełnym superbohaterów (na ekranie widzimy chociażby Batmana i Supermana) i innych ikonicznych postaci, oni głównym bohaterem czynią zwykłego przeciętniaka. Przypominając widzom (zwłaszcza tym najmłodszym), że prawdziwy heroizm drzemie w każdym.
Nie jest to być może animacja tak urzekająca, jak najlepsze filmy Disneya, ani tak subtelna jak niektóre tytuły Pixara, ale przenikający ją anarchistyczny duch jest powiewem świeżości w świecie, w którym filmy animowane produkuje się głównie po to, by sprzedać przy okazji jak najwięcej gadżetów promocyjnych.
Ocena: Kciuk w górę
Michał Ostasz: LEGO Przygoda to film, w którym na jednym ekranie zobaczymy Batman, Abrahama Lincolna i Michaelangelo z Żółwi Ninja. Na dobrą sprawę już w tym miejscu mógłbym odpuścić sobie dalsze opisywanie tego filmu, bo do takich spotkań nie dochodzi zbyt często.
Na szczęście produkcja duetu Lord & Miller broni się nie tylko ilością bohaterów zaliczającą tu gościnne występy, ale przede wszystkim świetnym scenariuszem, w którym nie brakuje humoru, postaci, których nie da się nie lubić, dobrych rad dla młodych klockowych budowniczych (i tych starszych!) oraz drugiego dna będącego satyrą współczesnego społeczeństwa. Sporo jak na film o plastikowych ludzikach dla kilkulatków, prawda?
Nie sądziłem, że to napiszę, ale to chyba jedyny film z tego zestawienia, do którego nie mam absolutnie żadnych zastrzeżeń. A teraz odmaszerować po swoją kopię na DVD lub Blu-Ray!
Ocena: Kciuk w górę