Druga podróż do świata Śródziemia dobiegła końca. Teraz, kiedy poznaliśmy finał tej historii wreszcie możemy odpowiedzieć sobie na pytanie, czy faktycznie warto było w nią wyruszać.
Druga podróż do świata Śródziemia dobiegła końca. Teraz, kiedy poznaliśmy finał tej historii wreszcie możemy odpowiedzieć sobie na pytanie, czy faktycznie warto było w nią wyruszać.
Zanim zobaczyłem Bitwę Pięciu Armii byłem w pierwszej frakcji. Po części dlatego, że odrobinę bardziej baśniowe i przygodowe podejście do dzieła Tolkiena spodobało mi się bardziej niż posępna trylogia Władcy Pierścieni. Jednakże po seansie trzeciego Hobbita jestem gotów odszczekać swoje słowa. To dlatego, że na film ten najzwyczajniej w świecie nie wystarczyło... treści książki.
Produkcja Petera Jacksona, jak przystało na jego dzieła, trwa grubo ponad dwie godziny. Długi czas projekcji zawdzięczamy głównie scenom, które w normalnych warunkach nigdy nie opuściłyby montażowni.
Kluczowe momenty, jakich za nic w świecie nie powinno zabraknąć na ekranie, to materiał na jakieś pół godziny. Sceny mające rozwinąć akcję bądź rozwiązać wątki rozpoczęte w poprzednich odsłonach trylogii trwają długie tyle. Reszta to ciężkostrawny miks pojedynków jeden na jeden rodem z gier wideo (wspomnicie moje słowa, kiedy ujrzycie w akcji Legolasa), które sprawdziłyby się, gdybyśmy trzymali pada w rękach, oraz zbyt długich przebitek z pola tytułowej bitwy. O tym co wymyślił sam reżyser wspominam z obowiązku.
To, że oglądamy głównie ładnie wyglądające zapychacze niestety czuć. I jest to zdecydowanie największa wada Bitwy Pięciu Armii. Aż dziw bierze, że Jackson nie dał trochę więcej czasu. samemu Bagginsowi, którego na ekranie, wbrew wszelkim pozorom, nie widzimy zbyt często.
Narzekam i narzekam, ale na szczęście całość ma też sporo zalet. Do tych trzeba zaliczyć aktorstwo. Zarówno postaci pierwszo i drugoplanowe zostały zagrane tak, że faktycznie wierzymy w ich motywacje. Kreacje Martina Freemana, Richarda Armitage'a, Iana McKellena oraz spółki sprawiają, że w Śródziemie i trawiące ten swiat konflikty można uwierzyć.Pomagają w tym także efekty specjalne. Bitwa Pięciu Armii wygląda świetnie, chociaż nie można się oszukiwać, że wiele scen w całości powstało przy pomocy komputerów. Inna sprawa, że wszyscy chcielibyśmy, aby w niedalekiej przyszłości strategie czasu rzeczywistego wyglądały tak jak ten film.
Na osobną wzmiankę zasługuje choreografia walk, których jak już wspomniałem, w Bitwie. jest bez liku. Podtrzymuję swoje zdanie, że części z nich nie powinniśmy zobaczyć na oczy, gdyż niepotrzebnie wydłużają czas projekcji nie wnosząc w zamian żadnej treści, ale z drugiej strony to najpiękniejsze sekwencje QTE jakie można obecnie zobaczyć. I to w wersji aktorskiej!
Jest jeszcze jeden powód, dla którego Bitwę Pięciu Armii, mimo jej wad, po prostu trzeba zobaczyć. Produkcja ta stanowi klamrę spinającą nową trylogię ze starą, podobnie jak przed laty uczyniła to Zemsta Sithów. Jackson sprawił, że nie wolno już traktować jego dzieł jako dwóch osobnych tworów. To jedna wielka całość. Zapowiedzi wydarzeń z Władcy Pierścieni zobaczymy na przestrzeni trzech części Hobbita. Echa przygód Bilbo Bagginsa są teraz jeszcze lepiej widoczne w filmach traktujących o wyprawie Froda do Mordoru.
Kręcąc prawie dwugodzinny finał przygody Jackson zrobił pomnik nie tyle sobie, co fanom filmów rozgrywających się w w świecie Śródziemia. Można to krytykować, ale nie sposób przejść obok obojętnie.