O co tyle hałasu?
O co tyle hałasu?
Jak to zwykle bywa, o nic. 50 twarzy Greya nie jest filmem obrazoburczym. Szczególnie wyuzdanym też nie - Lars von Trier wprowadził pornografię do kin i wcześniej, i odważniej. A przecież przed nim byli inni. Nie jest zdecydowanie filmem dobrym, ale... nie jest też filmem wyjątkowo złym. To po prostu film - mimo całego medialnego szumu i kreowania na pierwszą salwę seksualnej rewolucji - nijaki.
Hola, hola, co "to" robi na stronie o grach?! - przewiduję pytania w komentarzach. O filmach piszemy na gram.pl od dłuższego czasu, na kino patrząc przekrojowo. Recenzji żadnej ważnej adaptacji gry wideo na pewno u nas nie zabraknie, ale sięgamy po filmy wszelakie. Szczególnie te ważne i dobre. 50 twarzy Greya nie ma z tym drugim warunkiem nic wspólnego, ale do pierwszej grupy zakwalifikować go trzeba. To najgorętszy film sezonu walentynkowego oraz adaptacja sprzedanej w 100 milionach egzemplarzy książki, dzięki której pani Krysia z warzywniaka przypomniała sobie po 20 latach, czym jest orgazm. Nie możemy przejść obok niego obojętnie.
Zrobił to już zresztą Jamie Dornan. Obsadzony w tytułowej roli tajemniczego miliardera o 50 twarzach przeszedł obok roli szerokim łukiem. Nie wiem, czy wrobił go do udziału w filmie agent, czy Dornan przeczytał materiał źródłowy dopiero po podpisaniu kontraktu, ale stworzenie kreacji najmniej charyzmatycznego i elektryzującego, bajecznie bogatego socjopaty-seksoholika w historii kina to wyczyn wymagający silnego samozaparcia. Zaparcie, to zresztą jedno ze słów najsilniej kojarzących się z jego występem.
Zupełnym przeciwieństwem Dornana jest jego partnerka na planie, Dakota Johnson. Z tej - jak zgaduję - na kartach powieści postaci mniej ciekawszej, Ana awansowała do miana ozdoby filmu. Nie jest to wyróżnienie znaczące w kontekście 50 twarzy Greya, niemniej Johnson jest jedną z trzech osób mogących być ze swojego wkładu w film zadowolonych.
Drugi jest operator, bo 50 twarzy Greya to film nakręcony co najmniej przyzwoicie.
Trzecia osoba odpowiada natomiast za ścieżkę dźwiękową. Akompaniament Beyonce, Rolling Stonesów, The Weeknda, Annie Lennox oraz oprawa Danny'ego Elfmana wybijają się na pierwszy plan w budowaniu i tak mizernej atmosfery erotyzmu.
Dysproporcja w kreacjach głównych bohaterów rozpisanego na dwie postacie filmu prowadzi do grzechu niewybaczalnego - braku chemii. Johnson i Dornan sprawiają wrażenie dwójki ludzi, których nie łączy nic poza czekającym po ostatnim klapsie czekiem. Ten drugi wygląda zresztą, jakby zastanawiał się, czy do końca zdjęć wytrzyma. Założę się, że miał w swojej garderobie spakowaną torbę. I parę razy był bliski ucieczki z planu.
Aha, seks. Zapomniałbym zupełnie o seksie. Nie mierzyłem ze stoperem w ręku, ale w filmie znalazło się około 20 minut scen erotycznych. Scen całkowicie bez polotu, bez przesuwania granic tego, co na ekranie można pokazać (głównie pośladki) i bez - hmm - iskry. 50 twarzy Greya zatem także w scenach sypialnianych trzyma równy poziom.
50 twarzy Greya wiernie oddaje istotę materiału źródłowego. To kamera wsadzona w uchylone drzwi świata luksusowych apartamentów i dobiegających z nich jęków - zbyt często i zbyt teatralnie udawanej - rozkoszy. To także świat bogactwa, na które nie trzeba pracować (kto mi powie, jak i kiedy zbija fortunę Grey?) oraz przywiązywania rąk do zagłówka, jako symbolu całkowitego porzucenia pruderii. Oczywiście nie ma tam miejsce na jakikolwiek dystans czy głębszą zadumę. I wiecie co? To przede wszystkim łatwy do zapomnienia świat nudy.
"Wnioski?" - spytacie. To dobry film na randkę, ale w dość pokrętny sposób. Jeśli spodoba się osobie, z którą go zobaczycie, pożegnajcie się ładnie, podziękujcie za miłe wspomnienia i usuńcie jej numer. Ten związek nie ma przyszłości.
W przeciwieństwie do filmu. Zapowiedziano już co najmniej dwie kontynuację.
P.S. Celowo pomijam temat 50 twarzy Greya, jako filmu wypaczającego intymne relacje międzyludzkie. Sprawdzającego wszystko do wyuzdanego seksu i oduczającego nas ludzkich emocji czy intymności. Mimo wielu przeciwwskazań, wierzę w ludzi. Wierzę, że sami zobaczą patologię łączącego bohaterów związku. Wierzę ponadto, że skoro Pulp Fiction nie wywołało fali postrzałów w twarz, a po seansie Gwiezdnych wojen nikt nie zamienił się w Yodę, 50 twarzy Greya nie przyczyni się do dalszego upadku obyczajów.