38 lat od premiery Gwiezdnych wojen to ponad setka gorszych, lepszych, wybitnych i czasami tragicznie straconych gier. Wyruszamy z szaleńczą misją wspomnienia każdej z nich.
38 lat od premiery Gwiezdnych wojen to ponad setka gorszych, lepszych, wybitnych i czasami tragicznie straconych gier. Wyruszamy z szaleńczą misją wspomnienia każdej z nich.
Kliknijcie "play" i wyobraźcie sobie poniższe słowa sunące powoli przez bezkres odległej galaktyki (ograniczenia technologiczne nie pozwoliły na prawdziwe sunące przez bezkres odległej galaktyki napisy, wybaczcie).
Nastał czas pokoju. J.J. Abrams, prezentując drugi teaser Przebudzenia Mocy, zażegnał wątpliwości fanów Gwiezdnych wojen.
Jego prezentacja przebudziła w ich sercach zapomniane niemal uczucie: ekscytację związaną z czekaniem na coś związanego z Gwiezdnymi wojnami. Ostateczna, wyciskająca łzy radości broń Imperium Abramsa, duet Han i Chewie, zdaje się mieć dość mocy na zatarcie wszystkich przykrych wspomnień.
Zanim jednak zasiądziemy w kinowych fotelach minie jeszcze pół roku. To ciut więcej czasu, niż potrzebujemy na wycieczkę przez growe przypadki sagi, ale postaramy się zabawić Was nimi przez cztery kolejne dni. Cytując Vadera, będziemy zaszczyceni, jeśli do nas dołączycie.
Ok, przestańcie wyobrażać sobie przesuwające się literki, bo rozboli Was głowa.
W przeciwieństwie do George'a Lucasa zaczniemy standardowo - od początku. Był rok 1977, świat dopiero co oszalał na punkcie niskobudżetowego filmu sci-fi, w sukces którego nie wierzył nikt poza jego reżyserem. Wychodzący z kina mieli problem z powrotem do smutnej rzeczywistości bez blasterów, mieczy świetlnych, pięknych księżniczek i skoków w hiperprzestrzeń. Z odsieczą pośpieszyła firma Kenner. Panie, panowie, oto pierwsza gra na licencji gwiezdnej sagi - Star Wars Electronic Battle Command Game. Spójrzcie tylko na ten jeżący włos na głowie spot reklamowy.
Nazwanie tego wynalazku grą wideo byłoby nadużyciem. Myślę, że możemy zgodzić na się na "grę elektroniczną". W każdym razie, niezależnie od nomenklatury, tak zaczęła się 38-letnia historia, której owocem jest ponad setka mniej lub bardziej udanych gier.
Parafrazując Padme: A więc tak rodzi się legenda. Wśród trzasku tandetnego plastiku.
Na pierwszą prawdziwą grę wideo ze Star Wars w tytule trzeba było poczekać 5 lat. Rok 1982 przyniósł Star Wars: The Empire Strikes Back, grową adaptację prawdopodobnie najlepszej części cyklu. A właściwie jej jednej sceny - starcia z potężnymi AT-AT na mroźnej planecie Hoth. Gra polegała na lataniu stateczkiem (co ciekawe w lewo lub prawo, pełna samowolka) i strzelaniu do maszyn kroczących. Zniszcz pięć i zobaczysz napisy końcowe.
Powiedzenie "pierwsze koty za płoty" nie do końca sprawdzi się w tym wypadku. Drugi z gwiezdnowojennych kotów co prawda miał ciut większe ambicje (niebo nie było dla niego - jak to się ładnie mówi - limitem). Egzekucja tych ambicji pozostawiała jednak sporo do życzenia. Ten metaforyczny kot to wydana w roku 1983 Star Wars: Return of the Jedi: Death Star Battle.
Przyzwyczailiśmy się, że każdej części nowej trylogii towarzyszyła premiera gry (przemilczmy, że kiepskiej). Na przełomie lat 70-tych i 80-tych tak kolorowo nie było. Pierwszym filmem, który doczekał się dedykowanej, debiutującej równolegle gry był dopiero Powrót Jedi.
Po raz pierwszy opuszczający sale kinowe mogli od razu przeżyć te emocje raz jeszcze. Odbicie Hana z pałacu Jabby i wrzucenie Boby Fetta do paszczy Sarlacca, szaleńcze pościgi oraz bitwy na powierzchni Endoru, ostateczna konfrontacja z Vaderem i wreszcie zniszczenie drugiej Gwiazdy śmierci. Zapierających dech w piersiach momentów w szóstym epizodzie zdecydowanie nie brakuje, ale graczom musiał wystarczyć tylko jeden, ten ostatni.
W Return of the Jedi: Death Star Battle sterujemy Sokołem Millenium przypuszczającym ostateczny atak na Gwiazdę śmierci. Pierwsza faza rozgrywki to zestrzeliwanie TIE fighterów w oczekiwaniu na opuszczenie pola siłowego. Potem wystarczy się przez nie prześlizgnąć i - ZIUUU - oczyszczamy sobie drogę do reaktora, by posłać protonową torpedę i raz na zawsze uwolnić galaktykę spod jarzma Imperium.
Niestety, w rzeczywistości wygląda to znacznie gorzej niż sugeruje opis.
Znacznie lepiej w oddawaniu wrażeń, jakie musiałoby przynieść niszczenie Gwiazdy Śmierci radziła sobie Star Wars: The Arcade Game, która nawiedziła salony gier w tym samym roku. Wyobraźcie sobie, co musiał czuć siedzący w tym wynalazku dzieciak?
To maszyna zasługująca na uwagę z co najmniej dwóch powodów. Pierwszy to jej popularność. Jest bowiem czwartym najpopularniejszym automatem do gier w historii. Drugi powód - przełomowość. Trójwymiar, kolorowa wektorowa grafika i przede wszystkim pierwsze na świecie wykorzystanie zdigitalizowanych głosów w grze wideo musiało rozpalać bywalców salonów do czerwoności. Grający słyszeli zsamplowane filmowe kwestie Harrisona Forda, Marka Hamilla, Aleca Guinnessa, Jamesa Earla Jonesa oraz piknięcia R2-D2 i ryki Chewbacci.
Ten sam rok obfity rok przyniósł jeszcze jedną grę. Tym razem poświęconą mieczom świetlnym. Elegancka broń na bardziej cywilizowane czasy - przedstawiał narzędzie pracy Jedi Ben Kenobi. Początki najwspanialszego fikcyjnego oręża w grach nie były chwalebne. Star Wars Jedi Arena z 1983 roku nie była ani elegancka, ani cywilizowana, ale jako pierwsza gra miała miecze świetlne. Wypada ją za to docenić.
Parker Brothers oparło zabawę o jedną ze scen z Nowej nadziei. Zagadnijcie którą.
Nie, nie chodzi o pojedynek Bena z Vaderem. Atari 2600 miało swoje ograniczenia, więc gra polega na odbijaniu promieni laserowych latającego robocika treningowego. Takiego samego, z jakim "starł" się Luke na pokładzie Sokoła Millenium. Początki nigdy nie są łatwe.
Tak Star Wars: Jedi Arena wygląda w pełnej krasie.
Sukces pierwszej automatowej gry w uniwersum zainspirował Atari do produkcji dwóch kolejnych. Przy poświęconej Imperium kontraatakuje maszynce poszli na łatwiznę. To dalej ta sama oparta o wektorową oprawę zabawa dla niepoznaki przebrana w szaty drugiej części trylogii. Więcej wysiłku poszło w stworzenie automatowej adaptacji Powrotu Jedi. Wektory zastąpiła grafika rastrowa (za Wikipedią: prezentacja obrazu za pomocą pionowo-poziomej siatki odpowiednio kolorowanych pikseli na monitorze komputera, drukarce lub innym urządzeniu wyjściowym) w rzucie izometrycznym, a gracze mogli zasiąść za sterami trzech różnych pojazdów w znanych z filmu scenach. Śmiganie speederem po leśnych ostępach księżyca Endoru z wycieczką do wioski Ewoków, obowiązkowe niszczenie reaktora za sterami Sokoła Millenium oraz strącenie Gwiezdnego Niszczyciela kolejno jako pilot AT-ST oraz sam Han Solo w kokpicie statku skracającego trasę na Kessel do 12 parseków - takie atrakcje przygotowało dla posiadaczy żetonów Atari. Gra szybko doczekała się udomowionej wersji na większości popularnych wówczas sprzętów z Commodore 64 i Atari na czele.
Gdy Namco (wówczas jeszcze Namcot) wzięło się za adaptację Nowej nadziei, ktoś na górze doszedł do wniosku, że pomysły Georga Lucasa średnio pasują im do scrollowanej platformówki. Jedynym rozsądny wyjściem z tej sytuacji było oczywiście przerobienie opowiedzianej w filmie historii. I tak też na Luke'u spoczęło zadanie uwolnienia nie tylko Lei, ale i Hana z Chewiem, R2 i C3-PO oraz Bena. Zadanie to całkiem trudne (zwłaszcza, że wszystkich porwanych strzegł osobiście Vader), więc młody Skywalker miał na podorędziu Sokoła Millenium, miecz świetlny i - wbrew temu, co widzieliśmy w filmie - całkiem nieźle poczynał sobie ze ścieżkami Mocy. Aha, z jakiegoś powodu przefarbował też włosy na czarno. Mógł ponadto liczyć na pogaduszki z Chewbaccą, który w trakcie przeprowadzki na Famicoma nauczył się komunikować słowami.
Lata 80-te w grach na kanwie Star Wars zwieńczył projekt zwiastujący rozpędzającą się coraz śmielej maszynę do dojenia pieniędzy z fanów. Star Wars: Droids z 1988 roku nie była bowiem oparta o żaden z filmów, a o emitowaną wówczas kreskówkę o tym samym tytule. Gra opowiadała o brawurowej ucieczce, jakiej R2 i C3-PO dopuścili się po uprowadzeniu przez międzygwiezdnych zbirów z gangu Fromm. Tak, gra była równie porywająca, co zarys jej fabuły.
A potem nadeszły przełomowe lata 90-te. Ich początek wcale jednak tej przełomowości nie zwiastował. Rok 1991 to premiera trzech nieszczególnie natchnionych gier. Attack on the Death Star to wydana wyłącznie w Japonii gra biorąca a warsztat Bitwę o Yavin. I to w zasadzie wszystko, co można o niej powiedzieć. Ambitniej - choć nie w kwestii tytułu - poczęła sobie odpowiedzialna za po prostu Star Wars na NES-a ekipa Beam Software. Przez 3/4 rozgrywki Star Wars było zwyczajną (choć trudną, jak diabli) platformówką o - a jakże - zmaganiach Luke'a, pomiędzy wizytami na kolejnych planetach zamieniając się w "symulator" statku kosmicznego z widokiem FPP. Kilka sekwencji za sterami Sokoła Millenium wieńczyła oczywiście ostateczna misja zniszczenia pewnej śmiercionośnej broni o rozmiarze księżyca. Grudzień '91 przyniósł ostatniego z kandydatów do wylądowania pod ówczesnymi choinkami - tworzoną przez sam LucasArts The Empire Strikes Back. Widzieliście film? Wiecie zatem doskonale, o czym jest dość wiernie podążająca jego śladami gra.
Nudę i stagnację przerwała w roku 1992 premiera Super Star Wars, czyli pierwszej naprawdę udanej, docenionej jednogłośnie przez recenzentów gry w uniwersum Lucasa. Nie licząc kosmetycznych zmian potrzebnych do przełożenia fabuły Nowej nadziei na język gier wideo (Luke odbija droidy z rąk Jawów bez płacenia), SSW skrupulatnie śledzi scenariusz filmu, zabierając Luke'a i resztę ferajny na pełną skakania po platformach, ognia z blasterów, machania mieczem świetlnym i okazjonalnego śmigania pojazdami podróż. Gwiezdne wojny i gry wreszcie zaczęły znajdować właściwy, wspólny tor.
W roku 1993 roku pędziły już nim na złamanie karku.
O tym opowiemy jednak jutro.