Zegar bije północ, a kalendarz krzyczy, że gram.pl ma już 10 lat. To data umowna, ale lepszej nie znajdziemy. Czas na wspominki...
Zegar bije północ, a kalendarz krzyczy, że gram.pl ma już 10 lat. To data umowna, ale lepszej nie znajdziemy. Czas na wspominki...
Naczelny postanowił użyć mojej pamięci - w sumie jestem gramową żywą skamienieliną - by wykopać nie znane wam jeszcze anegdotki z historii gram.pl. Przez lata, przy okazji kolejnych naszych urodzin opowiedziałem już tak wiele, że coraz trudniej zaskoczyć kogokolwiek świeżą opowieścią. Drapiąc się po głowie i powiększając zakola wykopałem jednak z odmętów pamięci niepublikowane dotąd ciekawostki.
Zacznijmy od momentu, w którym pierwszy menadżer gram.pl - wtedy jedynie działu w firmie CD Projekt - rozmawiał ze mną o utworzeniu redakcji portalu. Plany, wizje, docieranie charakterów - to były burzliwe rozmowy. O tym, czemu przerwane na kilka miesięcy już wspominałem, więc nie będę się powtarzał. Przezabawny za to był finał tych negocjacji. Wszystko ustalone, wektory wyznaczone, pierwszy kamień milowy ustawiony, aż tu nagle... Tuddrussel patrzy na mnie strapionym wzrokiem, jakby zawstydzony. "Lucas, wiem jak to głupio zabrzmi, ale... ja będę potrzebował od ciebie jeszcze jednej rzeczy. CV". Patrzę na niego zdumiony, bo przecież świat jest tak skonstruowany, że jeśli gadamy o CV, to jest ono czymś co należy dostarczyć przed rozmową kwalifikacyjną. No a tu mamy za sobą wszelkie ustalenia. "Ja wiem, ze to bez sensu, ale szefostwo chce mieć wszystkie dokumenty. No więc muszę cie poprosić o CV". Jasne, że je dostarczyłem. Wyciągnąłem tez z tego wnioski.
Skoro CD Projekt tak kocha dokumenty, pomyślałem sobie, to wykorzystam to na swoją korzyść. Postanowiłem napisać SLA. Jeśli nie wiecie, co kryje sie pod tym skrótem, służę: dokument określający jasno, za co strona wykonująca usługę odpowiada, a za co nie. Jaki ma być czas reakcji w sytuacjach kryzysowych, jakie kary umowne za niedopilnowanie warunków, co należy do jednej i drugiej strony zawierającej umowę. Usługodawcą była redakcja gram.pl, a usługobiorcą CD Projekt. Skąd wiedziałem, jak zrobić taki dokument? Kłania się praca w korporacyjnym dziale IT...
Otóż w owym dziale procedury były proste. Technicy, zwykle z uprawnieniami systemowych administratorów lub inżynierów, określali, co jest możliwe do realizacji i jak forma specjalizująca się w outsorcingu IT może wywiązać się z kontraktu, nie narażając swojej strony na starty. Taki draft trafiał potem do działu prawnego, który toczył dalej batalie z działem prawnym klienta. Klient po swej stronie nie miał takich specjalistów jak my - przecież nie kupowałby obsługi IT, gdyby miał własnych inżynierów. Z czasem, uczestnicząc w negocjacjach, korzystałem już z doświadczenia i dział prawny otrzymywał już dokument prawny wymagający jedynie małych szlifów. W momencie, gdy zaczynałem tworzyć redakcję gram.pl, moja przeszłość informatyczna była nieodległa. SLA więc miałem wciąż w małym palcu. Razem z kruczkami prawnymi wyszykowanymi przy innej okazji przez wysokiej klasy specjalistów.
Tak powstało SLA dla CD Projektu. Opasły dokument z mnóstwem ustaleń i przewidzianych scenariuszy. Wysłałem go decydentom i czekałem. Gdy zbliżał się pierwszy kamień milowy upomniałem się o podpisy. Dostałem je. Czas pokazał, ze tym razem po stronie klienta nie było chyba analizy prawnej. Nie wiem nawet, czy ktoś to dokładnie przeczytał. Z kilku sytuacji kryzysowych , w których powołałem się na SLA wynikło przypuszczenie, że chyba tylko ja i Hakken wiedzieliśmy, co w nim jest. Choć za Hakkena nie ręczę. Dokumenty napisane za pomocą bełkotu branżowego wymieszanego z bełkotem prawniczym są zwykle nieprzejrzyste dla ogółu populacji, więc nie ma w mojej opowieści drwiny. Co więcej, ponieważ wizja, którą mi przedstawiono, czyli gram.pl niezależne od CD Projektu, oddalała się w czasie... SLA było dla mnie opoką. No bo nie tak się umawialiśmy. Czy ten szalony dokument pomógł w uzyskaniu przez nasz portal niezależności? Lubię myśleć, ze tak...
Tak więc kochani, zawsze patrzcie na to, co podpisujecie. No i patrzcie na to, kogo dodajecie do znajomych w portalach społecznościowych. Czas bowiem na anegdotę o tym, jak trafiłem na Facebooka. Jak może wiecie, naczelnym gram.pl bywałem kilkukrotnie. To był jeden z tych epizodów. Rednacz zawsze zmaga się z leserstwem autorów. Potrzebowałem haka. Założyłem konto na Facebooku i dodałem do znajomych moich realnych znajomych, w tym autorów dla mnie piszących. jeden z nich tłumaczył mi obsuwę w dostarczeniu tekstów chorobą w rodzinie i świętami. Odpisałem, ze to rozumiem. Tyle, że w tym czasie przygarnął owieczkę na wirtualną farmę, polubił cały album zdjęć z imprezy na której był, no i dzielnie komentował wpisy kilku wspólnych znajomych. Odpisał, ze musi na przyszłość lepiej analizować, kogo dodaje do znajomych na portalu Zuckerberga...
Na tym kończę, mam nadzieję, ze was nie zanudziłem. Dziś nie jestem Naczelnym, a jedynie tekściarzem. I to od roku mało aktywnym. Przykro mi, wrócę na łamy z większą ilością materiałów, bo dziesiąte urodziny gram.pl to coś, co dodaje siły. O codzienności gramowej może opowie teraz albo za rok ktoś inny, bo ja do tej roli się słabo nadaję. Wiecie, ze przez tę dekadę spędziłem w firmowym biurze aż tyle czasu, że może by z roboczogodzin uzbierał się równy miesiąc?