Bungie dostarcza produkcję, którą z czystym sumieniem moge polecić jako pierwszą grę dla każdego nowego nabywcy konsoli.
Bungie dostarcza produkcję, którą z czystym sumieniem moge polecić jako pierwszą grę dla każdego nowego nabywcy konsoli.
Będę z Wami szczery - do niedawna nie czułem potrzeby kupowania żadnej konsoli nowej generacji. Dopiero kilka nakładających się na siebie czynników sprawiło, że sięgnąłem po next-gena. Pierwszy, duże obniżki cen i świetna okazja na Xboksa One na jaką trafiłem. Drugi, zbliżające się jesienne premiery, wśród nich nowa odsłona Halo i powoli zbliżający się Quantum Break (jeżeli jesteście plejstejszynowcami, to w to miejsce wpiszcie sobie Uncharted i Horizon Zero Dawn). Po trzecie, napatoczyła się świetna okazja, aby nadrobić jedną z niewielu zaległości, które naprawdę mi doskwierały - Destiny. Nowa gra Bungie o której wiedziałem tyle, że po premierze rozległ się jęk rozczarowania, a po kilkunastu miesiącach wszystkie media growe dalej o niej piszą. Co ciekawe, w coraz cieplejszych słowach. To... jak to w końcu jest z tym Destiny? No i oczywiście co z tym z dodatkiem, bo przecież The Taken King sprawia, że gra zasłużyła na to, aby opatrzyć ją numerkiem 2.0, prawda?
Destiny szybko przechodzi do sedna. Po kilku godzinach spędzonych na poznawaniu dwóch niewielkich lokacji "socjalnych" (tudzież "społecznościowych" - tych, w których odbiera się questy i handluje), po odblokowaniu podstawowych umiejętności i poznaniu rodzajów uzbrojenia orientujemy się, że zostało nam już tylko przedzierać się przez kolejne tabuny wrogów tak długo, aż osiągniemy wymarzony czterdziesty poziom i będziemy mogli się zająć... zbieraniem lepszych broni. Na szczęście "farmienie" nigdy nie było tak przyjemne.
Żeby jednak czas do wbicia "czterdziestki" (maksymalny poziom w grze) nam jakoś zleciał, to czekają na nas misje fabularne. Historia z podstawowej wersji jest dosyć drętwa i kończy się zdecydowanie za szybko, bliżej jej do samouczka, niż prawdziwej kampanii. W The Taken King wygląda to trochę inaczej, bo historia jest względnie przyzwoita, a postaci chociażby na tyle poprawnie zarysowane, że po zakończeniu wszystkich misji możemy o nich powiedzieć po dwa zdania. Piszę "względnie", bo to wciąż poziom niższy, niż by się chciało. Pojawia się Oryx, ojciec Croty, którego pokonywaliśmy w jednym z poprzednich DLC. Tytułowy "Taken King" oczywiście chce nas zniszczyć za to, że pozbawiliśmy życia jego potomka. Ostatecznie wszystko sprowadza się do schematu "odwieczne zło, nieprzenikniona ciemność, blablabla, wielkie zagrożenie, idź i zabij". Po drodze otwierając jakieś przejścia, znajdując miejsca niedostępne zwykłym śmiertelnikom, albo nie odwiedzane od dziesiątek lat i tym podobne. Pierwsze misje w The Taken King naprawdę potrafią wciągnąć, ale później wszystko się rozmywa, a my zaczynamy niemalże mechanicznie przedzierać się przez kolejne fale wrogów. Sytuację na szczęście ratuje bardzo ciekawy świat przedstawiony. Najwięcej dowiadujemy się o nim ze strony internetowej Bungie.net, albo fanowskich źródeł, ale Układ Słoneczny w którym pozostało tylko jedno ludzkie miasto i Strażnicy walczący z rozmaitymi obcymi nacjami o starożytne artefakty to koncept zbyt fajny, żeby nie bronił się w każdych okolicznościach.
Swoje robią bardzo klimatyczne lokacje. Parę planet Układu Słonecznego to dziesiątki lokacji, podziemi, pokładów statków kosmicznych i tak dalej - wszystkie bardzo specyficzne i zróżnicowane. Do tego w The Taken King pojawia się gigantyczny statek "głównego złego", czyli Dreadnaught który emanuje swego rodzaju tajemniczym, mistycznym złem. Przypomina połączenie ostatnich lokacji z Mass Effect 2 z korytarzami z Amnesia: The Dark Descent. To w dalszym ciągu strzelanina MMO, ale momentami piekielnie klimatyczna.
Będę z Wami szczery - twórcy gry niespecjalnie przejmują się tym co czego przyzwyczaiły nas współczesne strzelaniny. Skryptów tutaj nie uświadczycie prawie żadnych, za wyjątkiem taktycznych odwrotów niektórych bossów na z góry upatrzone pozycje. Destiny to nie jest zjawiskowa space opera w rodzaju wspomnianego już Mass Effecta, ani popis sztuki skrypciarstwa w stylu Call of Duty. To raczej piaskownica z świetnym fabularnym tłem, w której możemy się bawić w zbieranie przedmiotów, pokonywanie bossów, walkę z hordami wrogów szarżujących na nas co i rusz i tym podobne. Do tego tryby PvP, rajdy, patrole, misje okresowe, zadania do wykonania. Jest tego mnóstwo.
Destiny dostarcza nam innych bodźców niż te, których można się spodziewać po zwiastunach czy pierwszych godzinach. Dostajemy to, co sprawia, że przesiadujemy przy MMORPG, typu World of Warcraft czy... Dark Souls (nie bijcie mnie! dajcie mi wytłumaczyć!). Podobnie jak w przypadku klasycznych gier MMO zdobywamy poziomy, zbieramy przedmioty, które wypadają z pokonanych przeciwników, albo które dostajemy za wykonywanie zadań. Mamy swoją postać, którą rozwijamy i nawet gdybyśmy mogli podejść na pierwszym poziomie do przeciwników z end-game'u, to nie ma szans, żebyśmy sobie z nimi poradzili. Największemu kozakowi pokonanie podstawowego stwora sprawiłoby problem. Z drugiej strony nawet mając już rozwiniętą postać musimy się ostro nagimnastykować - robić uniki, odpowiednio dobierać rodzaj broni, nie dawać się ponieść "chciwości" (chęci zakończenia walki szybciej). Musimy myśleć taktycznie o swojej grze i w tej mierze Destiny blisko do gier From Software.
Kupując Destiny: Legendary Edition (a więc podstawkę ze wszystkimi DLC, z The Taken King włącznie), w najśmielszych wyobrażeniach nie spodziewałem się, że dostanę tak wiele. Dzisiaj, po jakichś trzydziestu godzinach z grą mam wrażenie, że przede mną przynajmniej jeszcze drugie tyle, zanim w ogóle będę mógł pomyśleć o tym, że odkryłem wystarczająco. Mam rajdy, których nie wykonałem, areny, których nie sprawdziłem, tryby gry PvP, które odpaliłem tylko raz... No i oczywiście dwie klasy postaci, plus parę subklas (trzy nowe w The Taken King, każda ze swoimi misjami), którymi również grę powinienem przejść. Jeżeli chodzi o relację długości czasu gry do złotówki, to Destiny jest bezkonkurencyjne.
Samo The Taken King jako dosyć drogie DLC broni się bardzo dobrze. Szczerze mówiąc, to mam wrażenie, że pojawiło wraz z nim niemalże tyle zawartości, co osadzono w podstawowej wersji gry (nie licząc innych DLC - House of Wolves i Dark Below). Dostajemy dosyć ciekawą kampanię, w której wreszcie pojawia się parę charyzmatycznych postaci, nową wariację na temat większości przeciwników (tytułowi "Taken" to po prostu "porwani" przedstawiciele już znanych frakcji). Do tego nowy, długaśny rajd, mnóstwo strike'ów i tak dalej i tak dalej. Jeżeli macie Destiny i lubicie w nie grać, to nie wyobrażam sobie, żeby The Taken King nie kupić.
Dodatku nie sposób ocenić bez zapatrywania się na podstawową wersję gry. Podobnie w drugą stronę - Destiny bez nowego DLC jest kulawe, niepełnowartościowe. The Taken King to po prostu kolejny krok, jaki Bungie robi w kierunku tworzenia gry, którą sobie wymarzyli kilka lat temu. Zauważcie, że napisałem "tworzenia", a nie "stworzenia". Nie sądzę, żeby deweloper planował w najbliższym czasie porzucać Destiny, ani zapowiadać wydanie drugiej części. Nie ma w tym nic złego. Jeżeli tylko pasuje Wam układ, w którym wiążecie się z grą na dłużej i nie macie oporów przed cyklicznym dofinansowywaniem wydawcy poprzez zakup DLC, to gra Bungie prawdopodobnie dostarczy Wam więcej, niż jakakolwiek inna produkcja, którą miałem okazję sprawdzić w ciągu ostatnich lat. Całość sprawia mnóstwo przyjemności, a samo The Taken King ciężko określić innym słowem niż "bogactwo". Polecam wszystkim. W najgorszym wypadku czeka Was kilkanaście godzin dobrej zabawy - podobnie jak w przypadku Diablo III. W najlepszym gra wciągnie Was na całe lata. Tych z kolei, którzy Destiny już mają, a zastanawiają się nad zakupem dodatku zachęcam - jest wart swojej ceny.
Nie ma jeszcze żadnych komentarzy. Napisz komentarz jako pierwszy!