Dużo było w tym roku gier wybitnych czy kontrowersyjnych. Just Cause 3 nie pasuje do tych grup, ale tworzy swoją własną - rozrywkowej superdemolki.
Dużo było w tym roku gier wybitnych czy kontrowersyjnych. Just Cause 3 nie pasuje do tych grup, ale tworzy swoją własną - rozrywkowej superdemolki.
Jest taka scena, zaraz na początku filmu Tango i Cash z Kurtem Russellem i Sylwestrem Stallonem w rolach głównych, w której ten drugi staje naprzeciwko pędzącej ciężarówki i kilkoma strzałami zmusza kierowcę do gwałtownego hamowania, by chwilę potem cisnąć w kierunku wyrzuconych przez przednią szybę rzezimieszków kajdanki spokojnie mówiąc "obsłużcie się". A wszystko bez mrugnięcia okiem.
Jest to dla mnie w jakimś sensie kwintesencja amerykańskiego kina akcji, które pokazywało swoich herosów jako wspaniałych zabijaków, uparcie dążących do celu, bez większych moralnych zmagań wysyłających tabuny wrogów na tamten świat. Co to było za kino, co to była za frajda. Takim właśnie bohaterem jest Rico, a taką właśnie grą Just Cause 3.
Wstępne założenia trzeciej części niewiele różnią się od dwójki. Znów mamy wyspy do oswobodzenia i tyrana do obalenia. Tym razem znajdujemy się jednak w rodzinnym kraju naszego gwiazdora, stylizowanym na południowe Włochy Medici, gdzie generał Di Ravello trzyma wszystkich za łby silną ręką, szerząc terror i propagandę, a walcząca z nim rebelia jest w głębokiej rozsypce. Gdzieś w tle majaczą się złoża niezwykle cennego minerału, który może przysłużyć się anihilacji całego świata. "Nie, nie, nie" mówi na to Rico.
Schemat rozgrywki również nie różni się zbyt wiele od tego, co znamy z dwójki. Jako jednoosobowa armia śmigamy po dostępnych nam wyspach niszcząc wszystko co choć trochę razi nas czerwienią dyktatora, zdobywając w ten sposób punkty chaosu, których akumulacja popycha do przodu fabułę. Jednocześnie wyzwalając kolejne miasta i posterunki (oczywiście dalej za pomocą daleko idących zniszczeń) odbieramy aparatowi opresji wpływy i powoli przechodzimy do ofensywy.
Just Cause 3 wykorzystuje powyższe założenia do stworzenia jednej z najfajniejszych wirtualnych piaskownic, w których gracz może dać ujście swojemu potencjałowi jeśli chodzi o wykorzystywanie mechanizmów gry do kreatywnego rozwiązywania postawionych przed nim zadań. Od celów misji, poprzez rozwiązania nawigacyjne, po wyposażenie naszego bohatera wszystko mówi tutaj - baw się, eksperymentuj, kombinuj, szalej.
Powracającymi atrybutami głównego bohatera są hak z linka, dzięki któremu możemy przyciągać się do przedmiotów lub łączyć je ze sobą oraz spadochron, który w każdym momencie możemy złożyć lub rozłożyć. Nowością jest za to wingsuit pozwalający szybować w powietrzu na dłuższe odległości. Połączenie tych trzech elementów sprawia, że nawigowanie po mapie świata, okrążanie atakowanych celów i przeskakiwanie z miejsca na miejsce jest istnym bitewnym baletem, trudnym do oddania w formie tekstu.
Jedną z pierwszych akcji, po których włączyłem pauzę z wyrazem twarzy mówiącym - "Cholera, co tu się właściwie stało" - było oswobadzanie portu, które zacząłem od holowania helikopterem ciężarówki, która miała posłużyć za kulę niszczącą zbiorniki z paliwem wroga. Po rozbiciu pierwszego okazało się, że namierzyły mnie baterie przeciwlotnicze, więc po szybkiej ewakuacji i locie pomiędzy wybuchającymi tankami przyciągnąłem się do mierzącego do mnie snajpera kopem zrzucając go z wieżyczki. Szybki pomysł połączenia statku wroga z wymagającymi zniszczenia transformatorami okazał się strzałem w dziesiątkę pozwalającym mi na salwowanie się ucieczką na wyższy punkt. Stamtąd ukradziona snajperką rozwaliłem dwie z nóg wieży nadawczej, która waląc się w spektakularnym wybuchu zabiła biegającą w około garstkę wrogów. Wow.
Takich, a pewnie i lepszych, akcji jest tutaj mnóstwo. Dodatkowo w marszu destrukcji Rico pomaga paleta pojazdów naziemnych, wodnych i latających, z których w każdej chwili możemy skorzystać. Także arsenał broni jest całkiem spory, zawierając w sobie bronie z każdej kategorii, od pistoletów po wyrzutnie rakiet i ładunki wybuchowe. Jednak to właśnie nasz hak, spadochron i wingsuit pozwalają na największą dowolność jeśli chodzi o wymyślanie indywidualnego podejścia do zadań.
Sprawiają one również, że przemierzanie przepięknych, śródziemnomorskich wysp nie jest tutaj udręką, raczej przyjemną zabawą. I choć znajdziemy tu mnóstwo pustej w zasadzie przestrzeni, nie wypełnionej przeszkadzajkami jak w innych grach z otwartym światem, to właśnie dzięki łatwości i sprawności przemieszczania się na duże odległości w zasadzie tego nie zauważamy. Wingsuit sprawił trochę, że samochody i ciężarówki nie są już tak atrakcyjnymi sposobami na przemieszczanie się, ale jego zalety rekompensują tą jedną wadę.
Między innymi dlatego, że szybowanie nad światem gry pozwala na delektowanie się jego wyglądem. Ciepłe kolory, piękna przyroda i malownicze ukształtowanie terenu z lotu ptaka wyglądają przepięknie. Tracą może odrobinkę spektakularności przy bliższym kontakcie, ale rozmiar mapy rekompensuje tę stratę z nawiązką. Szczególnie spodobały mi się miasta i miasteczka, które w odróżnieniu od dwójki wyglądają bardzie... realnie i są dużo bardziej różnorodne. Mamy więc rozłożyste nadmorskie wioski, mamy piętrzące się na zboczach osady, mamy bogate portowe kurorty. Ta różnorodność odnosi się także do baz wojskowych wroga, a wszystko razem sprawia wrażenie mądrze zaplanowanego i bardzo fajnie wpisanego w krajobraz wyspy. Okupione to jest niestety dość sporymi wymaganiami, a sprzęt podawany przez producenta jako minimum co prawda grę uciągnie, ale w najniższej możliwej rozdzielczości i tak przerywając to klatkowaniem wynikającym z doładowywania przedmiotów w grze. Ta przypadłość niestety dotyka również mocniejszych konfiguracji sprzętu, ale nie jest to przesadnie uciążliwe.
Wszystkie te elementy wpisują się w ewidentną zasadę przewodnią, polegającą na tym, żeby przypadkiem nie przeszkadzać graczowi w zabawie. Rico przyjmie na siebie naprawdę wiele obrażeń, wrogowie pieszy muszą się mocno postarać, żeby mu w czymkolwiek przeszkodzić, a prawdziwymi przeciwnikami są tu raczej czołgi i helikoptery. Lecą na spadochronie nie zahaczymy o drzewa, spadając nawet z większej wysokości raczej nie zginiemy. Wszystko to po to, żeby utrzymać iluzję właśnie tego amerykańskiego bohatera kinowego z lat osiemdziesiątych. Twardziela, którego od szeroko pojętego czynienia dobra nie odciąga realizm.
Jeszcze jednym fajnym dodatkiem popychającym gracza do dalszego eksperymentowania jest sieciowy ranking najlepszych wyczynów. Za każdym razem, gdy wykonujemy coś ciekawego u góry ekrany pojawia się licznik i porównanie jak idzie nam w odniesieniu do innych graczy. Liczone jest mnóstwo rzeczy - headshoty z rzędu, odległość przyciągania się na lince czy lotu w wingsuicie, ilość wybuchów w reakcji łańcuchowej. Jest tego naprawdę bezliku i jest to bardzo motywujące. Do zdobycia najwyższego szczytu w grze popchnęła mnie nie chęć eksploracji, ale podpatrzony rekord swobodnego szybowania, który, wykoncypowałem, najłatwiej będzie pobić spadając właśnie stamtąd.
Oczywistym jest, że ciągłe konfrontowanie wyników wymaga połączenia z siecią. A niestety tytuły wymagające takiego połączenia często mają z nim sporo problemów. Pierwsze kilka dni z Just Cause 3 minęły bezproblemowo, ale w końcu trafił się moment, w którym gra co chwilę rozłączała się z siecią, próbując od nowa się logować. Nie byłby to problem, gdybym spokojnie mógł sobie wybrać opcję offline. Niestety każde użycie osobistego organizera (tego od mapy, dziennika, itd.) powodowało, że gra próbowała znów się zalogować. Męczące. Oj męczące. Kiedy nie brniemy od chaosu do chaosu twórcy zaproponowali nam jeszcze jedną atrakcję w postaci wyzwań podzielonych na kilka kategorii. Mamy wyścigi samochodami czy samolotami, mamy tor lotu w wingsuice czy rozwałkę za pomocą różnych broni. Żeby nie była to tylko zabawka na chwilowe rozerwanie się skuteczność naszych poczynań powiązano z punktacją odblokowującą modyfikacje dla naszego głównego bohatera. Umiejętności zdobywamy w kilku kategoriach bezpośrednio odnoszących się do naszych poczynań w grze i tego jakie za jakie wyzwanie się wzięliśmy.
Kilka dobrze przejechanych wyścigów pozwala na odblokowanie nitro i skoków samochodem. Rozwałka pozwala na precyzyjniejsze celowanie. Lot w wingsuicie dodaje nowe umiejętności do naszego haka i właśnie latającego stroju. Wszystko to nie jest zbyt nachalne, modyfikacje nie są niezbędne do dobrej zabawy, ale dają dodatkowego kopa i pozwalają jeszcze bardziej rozwinąć nasze kreatywne skrzydła jeśli chodzi o demolkę.
Just Cause 3 jest jedną z tych gier, które nie mają żadnego problemu z tożsamością. Od pierwszego momentu, gdy stoimy na lecącym samolocie rakietami wysadzając baterie przeciwlotnicze wroga, rysuje się przed nami co czeka nas w ciągu dalszej przygody. Kiepskie dialogi, cięte teksty, wybuchy i szaleństwo. Problemy z jakimi borykała się dwójka zostały w większości wyeliminowane, jakimś cudem po kilkudziesięciu godzinach gry nie mam wrażenia powtarzania w kółko tego samego, i stoi przed nami znakomity tytuł. I co z tego, że Tango i Cash nie są arcydziełem kinematografii? To wciąż fantastyczne kino akcji.