Kto powiedział, że złoczyńcom i psychopatom koniecznie musi zależeć na podbiciu świata lub jego unicestwieniu? Czasem wystarczy wymierny zysk i dobra zabawa, a trudno przecież wyczyniać brewerie i popisywać się zepsuciem, gdy twój plac zabaw rozjeżdża wielki walec. Dlatego, gdy przychodzi czas, że trzeba wybrać pomiędzy większym a mniejszym złem, ostatnie szumowiny mogą się wyszumieć, spełniając dobry uczynek. A nietrudno o taki wybór w niestabilnym świecie, narażonym na kaprysy obdarzonych supernaturalnymi właściwościami metaludzi, gdy Superman zrobił sobie wolne. To ostatnie stanowi powód, dla którego rządowe agencje postanowiły się zabezpieczyć. Człowiek ze stali przynajmniej pozornie wyznawał demokratyczne wartości, bronił maluczkich przed zakusami czarnych charakterów oraz ratował w obliczu klęsk żywiołowych. Następny „bóg”, który spadnie na Ziemię lub wyłoni się z tygla mutacji, sam w sobie może okazać się „klęską żywiołową”. I tak bezwzględna funkcjonariuszka Amanda Waller (Viola Davis) forsuje swój projekt zabezpieczenia się przed taką ewentualnością za pomocą wszelkich posiadanych zasobów, w tym wypadku odpowiednio zmotywowanych, szczególnie uzdolnionych zbrodniarzy trzymanych w tajnej placówce na bagnach Luizjany. Zatwardziałych kryminalistów, których strata w razie niepowodzenia nie zaboli społeczeństwa – tytułowego Legionu samobójców.
Ironią losu, a może kosmiczną sprawiedliwością, jest fakt, że to właśnie ta decyzja budzi „demony”, przed którymi obawa napędzała akcję nie tylko tej, ale i poprzedniej odsłony filmowego DC. Aby tańczyć z diabłem, trzeba dobrze znać kroki, by ujarzmić bestię, trzeba dobrze zabezpieczyć klatkę – jeden fałszywy ruch, brak pełnej wiedzy o danej istocie, a wreszcie nadmierna pewność siebie i świat znajduje się na krawędzi zagłady. W rezultacie pierwszym (i być może ostatnim) przeciwnikiem Legionu samobójców okazuje się ktoś, kto miał pełnić funkcję jego największego atutu. Osoby biorące udział w projekcie to wysoce niebezpieczna zgraja. Mamy tu więc potężną istotę z innego wymiaru Wiedźmę (Cara Delevingne), nieobliczalną ukochaną, a zarazem psychofankę Jokera – Harley Quinn (Margot Robbie), Deadshota (Will Smith) – strzelca, który nigdy nie chybia, Boomeranga (Jai Courtney) – znakomitego włamywacza, który udowodnił, że jest w stanie przeżyć starcie z metaczłowiekiem, władającego ogniem Diablo (Jay Hernandez) i zmutowanego „potwora” – Killer Croca (Adewale Akinnuoye-Agbaje), który siłą, zwyczajami i wyglądem przypomina krokodyla. Dowodzi nimi doświadczony żołnierz Rick Flag (Joel Kinnaman), mający u boku Katanę (Karen Fukuhara), której broń więzi dusze pokonanych.
Celem Davida Ayera było pokazanie drugiej strony medalu – bohaterami historii stali się nie ci „dobrzy”, którzy tłumią swoją mroczną stronę, lecz banda cynicznych popaprańców, siłą zmuszonych do działań niezgodnych z ich inklinacjami, którzy podczas kolejnych scen ukazują widzowi swoją ludzką, zwykle tłumioną, lepszą część osobowości. Doprowadzono to niemal do przesady, bo większość z nich zaprezentowana została jako ofiary – a to społeczeństwa, a to traumy z przeszłości, czy wreszcie swego własnego daru. Co więcej, okazują się na swój sposób „lepsi” niż ci, którzy się nimi wysługują. Przynajmniej nie można im zarzucić hipokryzji, a Deadshot ma nawet swoisty kodeks honorowy. I nie da się zaprzeczyć, że budzą sympatię z racji humoru, który towarzyszy ich działaniom, oraz czegoś, co można by określić jako kazus Dextera – są potworami, które zjadają inne potwory, a zwykli ludzie raczej znajdują się poza sferą ich zainteresowań.
W filmie Ayera prawie nie ma osób, które byłyby moralnie jednoznaczne. Właściwie przekaz jest banalnie prosty i wysoce łopatologiczny – system tworzy tych „złych” i jest jeszcze gorszy, bardziej niebezpieczny niż psychopaci, przed którymi ma chronić przeciętnych zjadaczy chleba; wszyscy jesteśmy ludźmi, a w każdym człowieku jest choćby śladowa zdolność do stworzenia pozytywnej więzi, do zrobienia tego, co słuszne. Można odnieść wrażenie, że oglądamy ucieleśnienie lęku demokratycznych społeczeństw – z USA na czele – przed totalitaryzmem, przed tym, że ich własny rząd stanie się ukrytym reżimem, mafią i bandą nieokiełznanych morderców. Z jednej strony jest to dość tandetna kalka, z drugiej jednak wyraża się w tym swoisty czarny humor – choćbyś w istocie był(a) ofiarą, nie doczekasz się sprawiedliwości, oberwiesz tylko jeszcze mocniej, a żaden twój dobry uczynek nie pozostanie... bez kary.
Konstrukcja poszczególnych postaci budzi mieszane uczucia. Niektóre z nich drażnią – szkoda na przykład, że z Deadshota zrobiono sztampowego troskliwego tatusia, który w imię miłości do córki postępuje wbrew instynktowi samozachowawczemu, a doktor June Moon, w której ciele rezyduje Wiedźma, wkurza bezradnością i biernością. Irytuje również nader nieporadny dowódca legionu (gdyby zginął, byłoby ciekawiej i bardziej dramatycznie). Jego ochroniarka Katana poza jedną sceną, w której istotne jest nie tyle działanie, co jego brak, w zasadzie mogłaby nie istnieć –to sztampowa mangowa mścicielka, kompletnie tu niepotrzebna. Podobnie „krokodyl”, ten jednak ma przynajmniej jedną scenę, w której okazuje się czymś więcej niż z rzadka gadającym dodatkiem. Natomiast włamywacz dostarcza odbiorcom wiele radości.
Legion samobójców ma jednak niekwestionowaną gwiazdę, która czyni ten film zdecydowanie bardziej miodnym i pozwala przymknąć oczy na co poniektóre mankamenty. Jest to Harley Quinn – szurnięta, niebezpieczna laleczka, przy której Laleczka Chucky to pikuś, i to bynajmniej nie pan. Mamy tu postać kontrowersyjną na wielu poziomach. Trudno nie zgodzić się z faktem, że to kretynka, beznadziejna, nierozgarnięta „blondi”, której marzeniem było i jest zostać Barbie z Kenem u boku w różowym, plastikowym domku, z drugiej zaś strony ktoś zdolny do lojalności, poświęcenia i zrozumienia cudzego cierpienia. Harley okazuje się fascynująca, bo stanowi dowcipne rozwinięcie stereotypu, że najbardziej szaleni są psychiatrzy, no i ma osobowość rozbrykanej nastolatki, którą z romantycznej szarej myszki wydobył Joker (Jared Leto). A nie od dziś wiadomo, że dziewczynki i nastolatki stanowią istoty zdolne do największego okrucieństwa (słodka dziewczynka to de facto najgroźniejszy stwór w horrorach). Tę antybohaterkę można rozpatrywać zarówno w kategoriach syndromu sztokholmskiego, perwersyjnej zależności, jaka rodzi się pomiędzy katem i ofiarą, jak i uwolnienia od ograniczeń i oczekiwań społecznych. Rozbraja i budzi grozę. Szkoda tylko, że nie pokazano, w jaki sposób milutka pani doktor zmieniła się w piekielną maszynę do zabijania w fizycznym aspekcie.
Dywagując dalej na temat (anty)bohaterów, trzeba przypomnieć, że filmowe uniwersum DC znane jest z tego, iż głęboko modyfikuje postacie i wydarzenia. W filmie Ayera zmianie uległ wizerunek Jokera – to już bardziej punk niż klaun, nie tyle kiczowaty, ukrywający się za pozorną śmieszną niezgrabnością jegomość o oszpeconej twarzy, co kolorowy „gwiazdor” o płynnych, drapieżnych ruchach. Teraz jest elegancki w krzykliwy, ekscentryczny sposób gwiazdy estrady, a nawet perwersyjnie seksowny. Zmiany te nie dotyczą jedynie wyglądu, idzie za tym cały odcisk psychologiczny. Wciąż jest groteskowy i przerażający, ale i bardziej poważny (nawet wtedy, gdy się śmieje). Narcyz Joker, bardziej chyba zakochany w miłości do siebie ze strony Harley Quinn niż w niej samej, oraz rzeczona różowo-błękitna, śmiertelnie groźna laleczka i ich wybuchowa niczym fajerwerki na Nowy Rok relacja to najfajniejsza strona Legionu samobójców.
Sama realizacja obrazu Davida Ayera jest zadowalająca. Twórcy połączyli mrok, który ewidentnie stanowi już stały element wizualnej strony uniwersum DC, z kwaśnym i cynicznym poczuciem humoru. Ciemna, ponura scenografia kontrastuje z jaskrawymi kostiumami Harley, Jokera i Deadshota, a emanujące z mrocznych kadrów poczucie braku nadziei z ostrymi, zabawnymi tekstami wspomnianych person. Bardzo udane są także efekty specjalne – upiorne błękitno-zielone światło mocy Wiedźmy czy paląca pomarańcz płomieni Diablo robią wrażenie. Pochwalić należy montaż – brak tu kuriozalnego chaosu, którego mogliśmy doświadczyć podczas seansu Batman v Superman. Świt sprawiedliwości, sceny walk są dynamiczne i porządnie rozplanowane. Mamy tu wprawdzie kilka wręcz infantylnych scen, np. żołnierze zachowują się jak banda grzybiarzy, a nie wysokiej klasy specjaliści, archeolożka jak wysoce nieostrożna turystka, ponadto w jednej z ostatnich scen bohaterowie tłumaczą sobie nawzajem – a może widzowi, na wypadek gdyby jakimś cudem czegoś nie zrozumiał – co właściwie się wydarzyło, jest to jednak problem scenariusza, który też wcale do kiepskich nie należy. Owszem, jest prosty – przedstawienie poszczególnych postaci w długiej sekwencji rodem z gry komputerowej, zarys sytuacji, katastrofa i wielka demolka po to, by ją opanować, i ponure zakończenie, żeby przypomnieć widzom, iż Gotham to nie rurki z kremem.
W efekcie otrzymujemy porządny film rozrywkowy, na który spokojnie można się wybrać, pod warunkiem że nie będziemy usilnie analizować tego, co widzimy, tylko zanurzymy się w świat, gdzie istnieje jedynie mniejsze zło i większe zło, a sprawiedliwość to tylko słowo na „s”. Film z przyzwoitą grą aktorską (Margot Robbie, Viola Davis i Jared Leto wspaniale wywiązują się z zadania, przyćmiewając resztę obsady) i genialną, pełną rockowych przebojów, ścieżką dźwiękową. Film dużo lepszy niż Batman v Superman. Świt sprawiedliwości, którego recenzję można przeczytać tutaj .