Zwierzę się w sekrecie, że od tylu lat piszę o grach, a nadal kurcze nie rozumiem jednej rzeczy. Bezwarunkowego entuzjazmu. Bezwarunkowa życzliwość w stosunkach z innymi ludźmi? Jasne. Bezwarunkowa akceptacja? Jak najbardziej. Bezwarunkowa miłość? To podstawa. Ale bezwarunkowy entuzjazm w traktowaniu gier? Nie pojmuję. Po prostu nie rozumiem. W komentarzach pod recenzją Mass Effect: Andromeda przeczytałem, że powinienem się wykazać większym entuzjazmem jako recenzent. Dlaczego?! Nie mam pojęcia. I to od bardzo dawna. Wiele lat temu kolega, również branżowy dziennikarz i recenzent, wyraził przy mnie swoje zdanie, że gierkami trzeba się jarać. A ja biedny zrobiłem wielkie oczy. Dlaczego?! No czy ktoś mi powie? Bo ja mogę powiedzieć, dlaczego jarać się absolutnie nie powinniśmy.
Kulturę mamy skomercjalizowaną, zglobalizowaną, zhomogenizowaną i uprzemysłowioną. Dawniej, dużo dawniej, tworzyło się inaczej. Sztuki, obrazy, książki i ogólnie inne teksty kultury powstawały na innych zasadach niż dziś. Jasne, też dla pieniędzy zwykle, albo dla jakiejś innej korzyści czy potrzeby autora. Dziś jest niby tak samo, ale zupełnie inaczej. Teksty kultury nie są tworzone. Są produkowane. I są jednocześnie dziełami i produktami, które wyjechały na taśmie montażowej z fabryki jak samochód, plastikowy pojemnik na odpadki albo jogurt nie całkiem naturalny. My potem je nabywamy w wielkim supermarkecie kultury, przebierając na półkach, szukając czegoś wartościowego pośród przebogatej, przytłaczającej ilością oferty. I każdy z tych produktów krzyczy do nas, że jest świetny, że jest wspaniały, że powinniśmy wybrać właśnie jego. Taka jest konsekwencja urynkowienia kultury, że bazuje na marketingu. Już od lat na reklamę dużej, wysokobudżetowej gry wydaje się więcej, niż na jej stworzenie. Czyli reklama gry jest ważniejsza od niej samej, nie? To oczywiste.
I właśnie ta reklama, ten marketing, każe nam się gierkami jarać. Wykazywać bezwarunkowy entuzjazm w ich odbiorze. Być spolegliwym, bezkrytycznym już nie odbiorcą, nie konsumentem nawet, ale przeżuwaczem. Do tego stopnia zmanipulowanym, że jeszcze broni tego bezkrytycznego podejścia jak Kmicic Częstochowy. Że reaguje agresją na każdą krytykę marki, którą polubił. Tylko dlaczego ją polubił? Cóż, przypomnę, że budżet na reklamę większy niż na grę…
Grami nie można się jarać. Wręcz przeciwnie. Powinniśmy się przeciwstawiać, powinniśmy dawać opór temu całemu atakowi marketingu, tym wszystkim komunikatom, trailerom, screenom, newsom, które jeszcze zanim dostaniemy grę do ręki przekonują nas święcie, że będziemy mieć do czynienia z czymś niewymownie cudownym. A już szczególnie recenzentom nie wolno pod żadnym pozorem wykazywać się entuzjazmem. Bo my, recenzenci, jesteśmy elitarnymi jednostkami dalekiego zwiadu dla waszej armii graczy. Jesteśmy pierwsi na froncie, na jego zapleczu, pierwsi wchodzimy z kontakt z wrogiem. A wróg to działy marketingu wielkich koncernów produkujących gry. My, zwiadowcy, mamy ocenić jego siły, jego liczebność i powiedzieć wam, jak jest. Żebyście byli przygotowani do boju. A wojujemy o dobrą rozrywkę. Dobrą, i, co jest szalenie istotne, coraz lepszą.
I tu dochodzimy do naszego Mass Effect: Androbieda. BioWare zignorowało poprzeczkę, podniesioną w ciągu ostatnich lat przez konkurencję bliższą lub dalszą. Wiedźmin, Horizon, Zelda, Deus Ex i inne wyznaczyły nowy poziom, nowe standardy dla gier action-RPG. A Destiny, The Division i reszta zrobiły to samo dla strzelanek z elementami RPG. I jako odbiorcy, jako gracze, mamy nie tylko prawo, ale wręcz święty obowiązek, żeby wymagać od producentów trzymania się tych standardów. Zwłaszcza przez utytułowanych twórców takich jak BioWare, którzy stworzyli serię Mass Effect, przez wielu słusznie uważaną za produkt dobry. Czyli powyżej poprzeczki. A tu nagle dostajemy coś, co dość bezczelnie poprzeczkę ignoruje i udaje, że jest ona na tym samym poziomie co pięć lat temu. I na dodatek nieszczególnie się stara, żeby ją przeskoczyć w takim stylu jak poprzednicy. Mass Effect: Andromeda nie tylko trzyma się niedzisiejszych, przestarzałych standardów, ale jeszcze robi to gorzej niż trylogia Sheparda. Słabsza fabuła, uboższy świat, gorsza narracja, nieciekawi bohaterowie. Nie tylko w porównaniu z dzisiejszymi przebojami, ale też tamtymi starymi Mass Effectami. Ta gra by była dobra. Do przyjęcia. Może nawet by momentami zachwyciła. Ale w 2010 roku. A dziś? Wybaczcie, ale za cholerę nie.
I jak powinniśmy zareagować? Wściekle. Nie przesadzam? Aż tak?! Tak. Aż tak. Bo w ten sposób bronimy własnych interesów. Wykazując choć cień entuzjazmu, choć odrobinę akceptacji, choć ździebko sympatii dla czegoś, co zdecydowanie nie spełnia wymogów, a co wymogi spełniać absolutnie powinno, dajemy jasny sygnał. Że można nam wszystko wcisnąć, byle tylko było odpowiednio ładnie opakowane reklamą. Że można nami manipulować. Że jesteśmy tylko szarą masą przeżuwaczy, nie skażonych przebłyskiem krytycznej refleksji.
Nie wiem jak wam, ale mnie się wydaje, że sygnał powinien być całkiem inny. Wręcz przeciwny. Powinniśmy w swojej masie dać im znać, że nie damy się tak traktować. Że wymagamy określonego poziomu. Że nie damy sobie wmówić, że produkt wyraźnie gorszy jest lepszy lub tak samo dobry. Nie, nie jest. Nie dziś. Nie w porównaniu. Nie, i już. Jeśli tego nie zakomunikujemy jasno i wyraźnie, krytykując Mass Effect: Andromeda ostro, twardo i bezlitośnie, punktując wady i niedociągnięcia, to jak możemy oczekiwać, że następny produkt będzie taki, jaki być powinien? Nie będzie. Rynek działa na zasadzie linii najmniejszego oporu. Takie koncerny jak Electronic Arts i BioWare spełniają minimalne wymogi hitu. Nie wychodzą wyżej, bo to kosztuje. A my, reagując na Androbiedę, dajemy im do zrozumienia, jakie jest to minimum, bo to my je definiujemy przecież. Więc może byśmy z łaski swojej ustalili je na takim poziomie, żeby następnym razem nie musieć już kręcić z rozczarowaniem głową? Może byśmy zaczęli wieszać psy na Mass Effect: Andromedzie jak wściekli, nie dlatego, że grze należy się aż taka ostra krytyka, ale perspektywicznie, myśląc o przyszłości i o naszym własnym, egoistycznym dobrze. Chcemy grać w dobre gry, nie? W coraz lepsze, prawda? No, to się, moi drodzy, samo nie zrobi. Jak się nie będziemy lepszych domagać, to ich nie dostaniemy, czego dowodem jest właśnie ten nowy Mass Effect.
Nie, nie będziemy się wykazywać bezwarunkowym entuzjazmem. Wręcz przeciwnie. A to dlatego, że entuzjazm nie leży w naszym interesie w ogóle. Stal się hartuje w ogniu i waląc ją młotem z całej siły, a nie przez głaskanie i przytulanie. Dorzućmy do pieca, młoty w dłoń i pokażmy BioWare oraz wszystkim innym, że albo się graczy szanuje i spełnia standardy, albo się widzi za oknami tłum wściekłych fanów i las pochodni. To im przypomni, że ich klient, to ich pan. Wyraźnie się im zapomniało.