Nie brakowało momentów, w których naprawdę wierzyłem, że wszystko idzie ku lepszemu. Nie zmienia to faktu, że nigdy nie byłem tak bliski rzucenia tego serialu w diabły.
Nie brakowało momentów, w których naprawdę wierzyłem, że wszystko idzie ku lepszemu. Nie zmienia to faktu, że nigdy nie byłem tak bliski rzucenia tego serialu w diabły.
Oglądam The Walking Dead od samego początku, od momentu w którym Rick wyszedł chwiejnym krokiem ze szpitala wierzyłem w ten serial. Mało tego, wciągnąłem w tę pasję również swoją drugą połówkę i już od wielu lat, wspólnie zasiadamy przed telewizorem kilkanaście razy w roku, aby przy spokojnej kolacji obserwować zmagania o życie Ricka i jego ekipy. Na przestrzeni lat jedząc sałatki, wędzone makrele, makarony z sosem śmietanowym, hamburgery i pizzę chłonęliśmy klimat apokalipsy zombie, a ekipa zmaltretowanych ocalałych grzęzła w błocie i wydrapywała swoim wrogom oczy w rytm popijanej przez nas herbatki. Ale wiecie co? Coś się musi zmienić w państwie zombiakowskim, bo w przeciwnym razie Żywe Trupy stracą dwoje wiernych widzów.
Na samym początku siódmego sezonu widzowie otrzymali absolutną bombę w postaci dramatycznego pierwszego odcinka. Jeszcze w październiku 2016 roku zostałem zdruzgotany, wdeptany w ziemię i rozczłonkowany – podobnie zresztą jak Rick. Sądziłem, że zmiana założeń wyjdzie serialowi na dobre. Że złamany Rick to świeży Rick, a ja będę w stanie docenić inny charakter The Walking Dead. Możliwe, że ten zabieg miałby rację bytu, gdyby nadać mu jakiekolwiek pozory wiarygodności. Niestety, złamany Rick był równie wiarygodny co kandydat na radnego gminy w przededniu ciszy wyborczej, co szybko przesłoniło mi zalety wprowadzania nowego podejścia. W założeniach był to jakiś sposób na tchnięcie w serial odrobiny świeżego powietrza. W praktyce odarcie grupy z wojowniczości wypadło sztucznie, więc całość oglądało się drętwo. Środek serialu praktycznie rzecz biorąc zdominowało narzekanie i skupianie się na drugoplanowych postaciach, plus dziwaczny romans, który zaczął mnie obchodzić dopiero gdzieś pod koniec sezonu.
Prawdopodobnie w ogóle zrobiłbym sobie przerwę od oglądania The Walking Dead, gdyby nie genialna postać Negana, która ratuje cały sezon. Grany przez Jeffrey’a Deana Morgana bije na głowę nawet komiksowego psychopatycznego dowódcę grupy „The Saviors”. Jest bardziej wiarygodny, bardziej żywy, wreszcie bardziej charyzmatyczny. Aktor do tej pory znany mi wyłącznie z krótkiej roli Komedianta w Watchmenach, absolutnie genialnie rozgryza tę zagmatwaną postać, krzesząc z niej więcej, niżby twórca komiksowego oryginału prawdopodobnie był w stanie sobie wyobrazić.
Problem w tym, że nie samym Neganem serial stoi. Byłoby więc miło, gdyby po krótkim okresie „załamki” i rozsądnego okresu żałoby grupa Ricka, a razem z nimi scenarzyści, przeszli do rzeczy. Niestety, to zbieranie się do kupy ciągnie się przez cały sezon, a widz zmuszony jest obserwować każdy najdrobniejszy ruch tej nieporadnej nagle zgrai, od oczyszczania drogi z hordy zombiaków, przez podkradnięcie paru lasek dynamitu, przechadzki po lesie, szukanie konserw, wyprawy od jednej osady do drugiej w poszukiwaniu sojuszników, i tak dalej. Do tego jeszcze nadprogramowe wypychacze w postaci takich czy innych durnych dylematów, coraz głupszego zachowania kolejnych postaci, które ewidentnie świerzbi ręka, aby zrobić najbardziej porywczą rzecz z możliwych(niczego ich nie nauczyły te lata walki o przetrwanie?! Jeez!). Muszę nazwać rzeczy po imieniu. Postacie zrobiły się po prostu tak głupie, że i serial utracił pozory trzymania fasonu i powagi.
Kiedy zorientowałem się, że ten sezon już najprawdopodobniej trzeba spisać na straty? Gdzieś w głębi duszy zdawałem sobie chyba sprawę z tego już na półmetku. Połowa sezonu minęła, a serial nie dał rady wybrnąć z pułapki, w którą zapędzili go scenarzyści w pierwszych odcinkach. Momentami zaczynało gdzieniegdzie świtać, coś zaczęło się dziać, ale z perspektywy czasu trzeba jednak stwierdzić, że parę lepszych scen to za mało. Negan to za mało. Wielką nadzieję pokładałem w finale, ale on również rozczarował. Już pal licho, że nie zginął nikt, za kim specjalnie bym tęsknił, bo zabijanie bohaterów to łatwa droga do wzbudzenia emocji. Ważniejsze jest to, że cały wielki finał jeden jedyny raz, dosłownie tylko raz sprawił, że szerzej otworzyłem oczy. Poza tym mieliśmy więcej smęcenia i kończenie po raz enty tych samych wątków. Okej, łapiemy – Rick znowu jest twardy. Czy naprawdę musi to powiedzieć i pokazać każdej istotnej postaci z osobna? Jeszcze ta finałowa bitwa, która pozostawiła niezacieralne wrażenie, że reżyserowi brakuje elementarnego wyczucia smaku… ehhh… szkoda gadać. Oczywistość goniła oczywistość, a cały sezon ział twórczą i warsztatową pustką.
Do The Walking Dead miałem i mam nadal niewiarygodny sentyment. Z zombie jak w życiu, raz na wozie, raz pod wozem. Niemniej, siódmy sezon pomimo obiecującego początku pozostawia mnie w poczuciu głębokiego rozczarowania i z duszą na ramieniu będę zaczynał sezon ósmy.