Kiedyś z wielką pogardą traktowałem komputerowe erpegi. Akurat dość pechowo, bo były to czasy, gdy wychodziły wielkie klasyki, pierwsze Fallouty, obydwa Baldury, Torment oczywiście też i tak dalej. A ja nie potrafiłem w nie grać, bo wtedy naprawdę mocno siedziałem w „papierowych” RPG i te komputerowe wydawały mi się nędzną namiastką grania na żywo, która pod żadnym pozorem nie może być zamiennikiem dla „prawdziwego” rolplejowania. Głupie, nie? Tego typu zabawa na komputerze przecież nie jest zamiennikiem, jest czymś całkiem innym. Rządzi się innymi zasadami i gra się w inny sposób i w innym celu. Komputerowe RPG, mimo że nazywają się podobnie do tych „papierowych”, są czymś odmiennym po prostu. Nie gorszym, nie lepszym, odmiennym. Ale wtedy nie zdawałem sobie z tego sprawy. Na szczęście każdy ma prawo być kiedyś młody i głupi.
Tą odmiennością chciałem się dziś zająć i porozmawiać o niej trochę. I to nie na tym przykładzie konkretnie, tylko tak ogólnie, biorąc pod uwagę wszystkie gry komputerowe, jako rozrywkę, której się oddajemy. Gra grze równa nie jest, przede wszystkim dlatego, że na takim podstawowym poziomie, o którym często nie myślimy nawet, gramy po coś innego. Ostatnio mam do czynienia sporo z planszówkami i tym podobnymi. Przez całe lata w nie nie grałem, i choć teoretycznie wiedziałem, że mamy teraz wielki renesans grania planszowego, że jest całe mnóstwo świetnych gier tego typu, to właśnie ostatnio dopiero zacząłem się tym tematem interesować. I powiem wam, że jestem zachwycony. Planszówki wymiatają, głównie swoją niesamowitą różnorodnością i możliwościami interakcji. Przy nich gry komputerowe mogą wydawać się znów, tak jak wtedy, szalenie prymitywnymi i najczęściej sprowadzającymi się do tego, jak tu najszybciej wszystko pozbijać. Albo wszystkich pozabijać, w przypadku gier wieloosobowych. Oczywiście, to nie jest tak, jasna sprawa. Ale kurcze gram w te planszówki przeróżne, gram i nadziwić się nie mogę, jak bardzo inne one są, nawet jeśli rządzą się podobnymi zasadami, co ich odlegli, bardzo odlegli komputerowi kuzyni. Kuzyni, którzy tylko w bardzo określonych momentach pozwalają bawić się w sposób trochę przypominający to, co oferują planszówki.
Nadal nie wiadomo, o co mi chodzi konkretnie, prawda? Nie szkodzi, już za chwileczkę, już za momencik, przejdę do sedna. Ale najpierw pytanie – jaka jest najlepsza gra kooperacyjna? Komputerowa, konsolowa, nie ma znaczenia. Która jest najlepsza? Wymienimy tytuły? Nie. Bo nie ma potrzeby. Odpowiedź jest bardzo prosta. Każda. A to dlatego, że gry kooperacyjne, w odróżnieniu od wszystkich pozostałych, są niezależne od… samych siebie tak naprawdę. Jeśli gra singlowa jest kiepska, to nie będę w nią grał. Jeśli multiplayer ssie, również. Ale w słabego coopa będę się bawił znakomicie, jeśli będę w niego grał ze znajomymi. Bo ze znajomymi, z ludźmi, których się lubi, zawsze jest fajnie, nie? Bez różnicy, co się robi. Może to być nawet granie w jakąś kooperacyjną padakę. I tak będziemy się dobrze bawić.
I to jest ta różnica. Gra komputerowa, czy tam konsolowa, nie bawmy się teraz w dziecinne podziały, to jest gra dla nas tylko. Owszem, często nam się zdarza wchodzić w niej w interakcje z innymi ludźmi. Zwykle ta interakcja ogranicza się do zabijania się na różne sposoby. Ale kontaktu z drugim człowiekiem ani nie mamy tak naprawdę, ani go nie oczekujemy. Bawimy się sami. Grą. Tak, jakbyśmy układali pasjansa. Gra jest celem. Natomiast w przypadku gier kooperacyjnych czy też planszowych, gra celem nie jest, lecz tylko metodą prowadzącą do osiągnięcia celu. Czyli do wejścia w interakcję z innymi ludźmi właśnie, najczęściej takimi, których znamy, których lubimy i w których towarzystwie chętnie spędzamy czas. Bawiąc się w ten sposób zaspokajamy nasze społeczne potrzeby, wbudowane w mózgi homo sapiens, gatunku, który przede wszystkim chce wszystko robić razem. I bez różnicy czy wygramy, czy przegramy, czy będziemy się bawić jakąś dobrą planszówką, czy kiepską, jeśli na tym wyższym poziomie spędzimy miły czas z innymi ludźmi, to będzie super. Bo o to nam chodzi. Takie gry, i ogólnie wspólna zabawa jakakolwiek, zależna jest zawsze od ludzi właśnie. I to jest ta główna, najważniejsza cecha odróżniająca. Gry komputerowe są od innych ludzi niezależne.
Tak, wiem, zaraz ktoś bardzo błyskotliwie rzuci coś w stylu „Niezależne od innych? Chyba już dawno nie miałeś jakiegoś idioty w drużynie w DOTA/LoLu/Overwatch”. I nie będzie miał racji oczywiście, bo choć niby tutaj też wchodzimy z kimś w interakcje, to są one tak uproszczone, tak spłycone i, co gorsza, najczęściej podejmowane w gronie całkowicie przypadkowych, nieznanych nam ludzi, że równie dobrze mogło by ich nie być tam. Gram trochę w League of Legends jeszcze. Niewiele, w porównaniu tego, co dawniej. Ale gram. I czasem gram sam, a czasem z grupą znajomych, z którymi bawię się w to od wielu lat, z którymi znam się z „reala”. Jak ta gra zmienia się nie do poznania w zależności od tego, czy gram sam, czy z nimi, to jest jakiś kosmos. Normalnie, czyli przy zabawie solo, liczą się takie rzeczy jak zwycięstwo, jak punkty, jak rankingi czy tam inne szlifowanie umiejętności grania na danej pozycji czy daną postacią. A razem? Razem nie. Jasne, fajniej jest wygrać niż przegrać, ale to tak naprawdę szczegół. Kluczem jest spędzenie razem czasu, a czynność, która to umożliwia, ma już znaczenie całkiem drugorzędne.
Czyli co? Na komputerze też się da? No niby się da. Teoretycznie można spędzać w ten sposób miły czas z przyjaciółmi. Ale nie jest to metoda najlepsza i optymalna, z uwagi na ograniczenia natury technicznej. Grając razem przy stole, w jakąś grę planszową, nie tylko ludzi słyszymy, jak na TeamSpeaku, ale też widzimy. A to jest różnica kolosalna, bo znakomita większość komunikacji niewerbalnej, tak dla nas ważnej, odbywa się właśnie poprzez wzrok. Nie cała na szczęście, głos też jest ważny, dzięki czemu właśnie możemy się poczuć „prawie tak samo” na tym TeeSie właśnie. Ale na żywo i razem jest zawsze lepiej, z uwagi na pełniejszy kontakt, na komunikację na wszystkich poziomach. A na dodatek planszówki są również mniej restrykcyjne. Dają nam więcej swobody na robienie tego, po co tu tak naprawdę przyszliśmy, czyli zaspokajania naszej potrzeby przebywania z innymi. Możemy przy nich rozmawiać o czymś całkiem innym, możemy w każdej chwili przerwać na moment, możemy robić całe mnóstwo rzeczy z nimi nie związanych. Gra komputerowa takiej swobody nie daje.
I nie zrozumcie mnie źle. Nie chcę tutaj wysnuć tezy, że granie cyfrowe jest gorsze od analogowego. Ani trochę nie jest. Jest, jak już napisałem na początku, inne. Tak samo wartościowe, bo jako istoty ludzkie mamy cały wachlarz różnych potrzeb, i gry jedne zaspokajają część z nich, a gry drugie część inną. To się w ogóle nie wyklucza. W jedne gram, w drugie gramy.
I skoro już padła nazwa naszego portalu, to przejdę może do mojego ukrytego motywu i myśli, z którą zacząłem pisać cały dzisiejszy felieton. Wiem, wiem, straszna prywata, ale hej, felieton to jest forma wypowiedzi osobistej i subiektywnej. Dziś było trochę bardziej subiektywnie niż zwykle, ale za to bez siania fermentu, tak dla odmiany. Lubicie planszówki? Ja lubię. Nawet bardzo. I, kurcze, nie miałbym nic przeciwko temu, by o nich popisać od czasu do czasu. Czy chcielibyście, żebyśmy tu na Gram.pl poszerzyli horyzonty trochę i do naszej popkulturowej oferty tekstowej, która już od dłuższego czasu oprócz samych gier obejmuje też filmy, seriale i książki, dołączyli planszówki, karcianki i inne wynalazki tego typu? Bo jeśli chcielibyście, to my naprawdę nie widzimy żadnych przeszkód…