Sony dawno olało PS Vitę, co nie znaczy, że handheld wydał ostatnie tchnienie. Potwierdzeniem tej tezy niech będzie niedawna premiera Tokyo Xanadu.
Sony dawno olało PS Vitę, co nie znaczy, że handheld wydał ostatnie tchnienie. Potwierdzeniem tej tezy niech będzie niedawna premiera Tokyo Xanadu.
Jeżeli kojarzycie nazwę Nihon Falcom, to zakładam, że wasza znajomość gatunku jRPG wykracza poza główny nurt, w którym pławią się grube ryby pokroju Final Fantasy, Persona czy Tales of. Ten japoński developer jest raczej nieznany przeciętnemu graczowi z Europy, ale ma w swoim dorobku kilka istotnych serii, żeby tylko wspomnieć o Ys i Legend of Heroes. Jednym z ostatnich tytułów Nihon Falcom, który prawie dwa lata po japońskiej premierze w końcu dotarł na Stary Kontynent, jest Tokyo Xanadu. Mieszanka sprawdzonych pomysłów i zupelnie nowych rozwiązań, która wyraźnie nawiązuje do stylistyki kultowej Persony od Atlusa.
Tokyo Xanadu zadebiutowało w Japonii we wrześniu 2015 roku, początkowo jako tytuł na wyłączność dla PS Vity. Rok później w tamtejszych sklepach pojawiło się Tokyo Xanadu eX+ na PlayStation 4, czyli poprawiona (rozdzielczość, płynność) wersja z dodatkową zawartością, która ma się ukazać w Europie pod koniec tego roku. Póki co w moje ręce trafiła przenośna wersja gry, więc siłą rzeczy recenzja powinna zainteresować wyłącznie posiadaczy PS Vity, ostrzących sobie zęby na kilkadziesiąt godzin spędzonych z nowym action RPG.
Na początku Tokyo Xanadu pierwsze skrzypce gra Kou Tokisaka, licealista drugiej klasy, który dorabia wieczorami jako kelner. Pewnego razu po skończeniu swojej zmiany Kou dostrzega znajomą dziewczynę. Szkolna piękność wpada również w oko kilku opryszkom, którzy idą jej śladem do ciemnej uliczki, gdzie zamierzają ją "bliżej poznać". Dziewczyna zdaje się nie zważać na zaczepki chłopaków, co staje się zrozumiałe, gdy po chwili, jak gdyby nigdy nic, otwiera portal do innego wymiaru. Zdezorientowany Kou, będący świadkiem całego zajścia, przekracza bramę do tajemniczej rzeczywistości. Staje się tym samym częścią niezwykłej historii, od której - a jakże – zależą losy świata.
Jeżeli ten krótki opis prologu przywodzi wam na myśl gry Atlusa rozgrywające się we współczesnej Japonii (Persona 5, Tokyo Mirrage Session #FE), to nie jest to przypadek. Tokyo Xanadu czerpie pełnymi garściami ze stylistyki wspomnianych gier i bazuje na podobnych założeniach, ale jestem daleki od nazwania tego action RPG prostą kalką czy klonem Persony. Podobieństwa są miejscami bardzo rażące, jednak Nihon Falcom zadbał o szereg autorskich rozwiązań. Jednocześnie nie da się ukryć, że Tokyo Xanadu ma wspólny mianownik z inną grą japońskiego developer - The Legend of Heroes: Trails of Cold Steel. Ale po kolei.
Rozgrywka w Tokyo Xanadu to połączenie szkolnego symulatora na wzór Persony z eksplorowaniem lochów, w których walki odbywają się w czasie rzeczywistym. Życie japońskiego licealisty to liczne rozmowy, odwiedzanie różnych zakątków miasta, zdobywanie wiedzy, angażowanie się w zajęcia pozalekcyjne i budowanie więzi z innymi uczniami. W tym aspekcie Tokyo Xanadu nie sili się na oryginalność i czerpie pełnymi garściami z dokonań Atlusa, choć formalnie bliżej mu do wspomnianego The Legend of Heroes: Trails of Cold Steel. W gruncie rzeczy gdyby nie sceneria współczesnej Japonii, nowa gra Nihon Falcom mogłaby być dodatkiem do Trails of Cold Steel. Wiele elementów zostało niemal żywcem wyciągniętych z tego tytułu, co świadczy albo o lenistwie o twórców, albo o wierze w sprawdzone pomysły. Zdecydujcie sami. Dla osób nieznających tamtej części The Legend of Heroes nie ma to żadnego znaczenia – grunt, że symulator licealisty sprawdza się jak należy.
Oddzielną kategorię zabawy stanowią wizyty w lochach i dynamiczna walka. Tutaj nie ma już mowy ani o kopiowaniu Atlusa, ani o powielaniu pomysłów z Trails of Cold Steel. Potyczki w Tokyo Xanadu to rasowa zręcznościówka oparta na dosyć prostych i przejrzystych, ale dających masę frajdy zasadach. Nasz bohater (lub bohaterka) atakuje przeciwników na trzy sposoby (melee, range, power), w zależności od tego, na jaki rodzaj ciosów jest podatny rezydent lochu. Każdy z nich ma swoje mocne i słabe strony, określony garnitur ciosów, więc przy poważniejszych starciach ciągłe robienie uników i wyprowadzanie przypadkowych technik na nic się nie zda. Walka bez zastanowienia może skutkować rychłym zgonem, a co gorsza – wpływa negatywnie na końcową ocenę, jaką otrzymujemy po wyjściu z lochu. Wiem, że nie każdy przejmuje się tą niepozorną literką na końcu etapu, ale zdobywanie jak najlepszych not ma ogromne znaczenie w kontekście zakończenia całej przygody.
W trakcie gry zbieramy punkty w trzech kategoriach (Wisdom, Courage, Virtue) i jeśli nie uda nam się osiągnąć odopowiedniego poziomu odwagi, mądrości czy cnoty, finałowa walka i filmik przed napisami końcowymi może być niezbyt satysfakcjonująca. Aby obejrzejć tzw. prawdziwe zakończenie nie trzeba co prawda robić wszystkich zadań, gadać z każdym NPC-em i zaglądać we wszystkie kąty. Tym niemniej poboczne questy, czytanie książek czy udzielanie dobrych odpowiedzi w trakcie sprawdzianów szkolnych (tak jak w Personie) ma realny wpływ na dalszy przebieg przygody.
Dotarcie do true ending to zabawa na ok. 35-40 godzin, przy czym jeśli chcemy wycisnąć wszystkie soki z Tokyo Xanadu, to trzeba do tego wyniku doliczyć kilka dodatkowych godzin. Wynik uważam za całkiem niezły i w gruncie rzeczy cieszę się, że nie jest to kolejny moloch na 100+ godzin. Nie oznacza to, że przygoda Kou i jego szkolnych znajomych uwikłanych w międzywymiarową aferę jest na dłuższą metę nudna i niewarta zachodu. Wręcz przeciwnie – im dalej w las, tym jest ciekawiej, a najnudniejsze momenty pojawiają się na samym początku. Całe wprowadzenie i zapoznanie się z licznymi postaciami, które na pierwszy rzut oka są wyciętymi od szablonu japońskimi licealistami, potrafi znużyć. Ale kiedy akcja nabiera tempa, zapominamy o początkowej niechęci do bohaterów.
Niestety nie wszystkie bolączki Tokyo Xanadu odchodzą w zapomnienie wraz z upływem czasu. A niektóre czyhają na nas do samego końca. Mowa między innymi o problemach technicznych gry, która działa na tym samym silniku co kilkuletnie Trails of Cold Steel i nie robi specjalnego wrażenia. Ot, rzemieślnicza robota, utrzymana w obowiązkowym dla tego typu produkcji stylu anime. O wiele więcej gorzkich słów muszę skierować pod adresem płynności animacji, a raczej jej braku. Tokyo Xanadu to action RPG z masą widowiskowych animacji w trakcie walki, które potrafią ciąć niemiłosiernie. Pół biedy, gdy na ekranie pojawia się jeden niewielki przeciwnik, ale kiedy przyjdzie nam walczyć z ogromnym bossem, trzeba się liczyć z notorycznym gubieniem klatek (na oko do poziomu 20 FPS-ów). Co jest średnio przyjemnym uczuciem, gdy mówimy o dynamicznym hack'n'slashu, a nie spokojnej turówce. Na marginesie, płynność została podobno naprawiona w Tokyo Xanadu eX+, ale o tym przekonamy się dopiero jesienią, gdy gra trafi do europejskich posiadaczy PlayStation 4.
Tokyo Xanadu nie jest w żadnym wypadku nową nadzieją PS Vity czy system-sellerem, który przyciągnie uwagę osób niezainteresowanych action RPG z Japonii. Gra ma kilka wad natury technicznej i na kilometr czuć w niej inspirację produkcjami Atlusa, ale ostatecznie broni się jako solidny przedstawiciel gatunku. Miejscami odtwórczy i niezbyt zaskakujący, ale zdecydowanie warty poświęcenia mu kilkudziesięciu godzin życia. Dla posiadaczy PS Vity lubiących Nihon Falcom – must have. Dla szeregowego miłośnika "japońszczyzny" – ciekawostka godna polecenia.