Nie wiem, czy oni się boją. Wydaje mi się, że trochę tak, bo sytuacja staje się coraz bardziej klarowna i coraz lepiej widać, że należy się bać. Może nie kulą się z przerażenia, może nie mają stanów lękowych, które nie pozwalają im spać w nocy, ale na pewno odczuwają narastający niepokój odnośnie tego, jak się wszystko rozwija. Muszą, bo sprawy nie idą po ich myśli. Pozmieniało się. Bardzo się pozmieniało. I oni będą musieli się zaadaptować, albo powoli, ziarnko po ziarnku, nieuchronnie, rozsypią się zbudowane przez nich monumenty. No tak, ale kto? I czego się bać? Nie wyjaśniłem, prawda? Specjalnie tak, żeby nie było od razu oczywiste, że chodzi mi o decydentów z wielkich koncernów produkujących gry. I o ich strach przed nowym. Przed naprawdę nowym.
I dlatego uważam, że oni się powinni bać. Szefowie Activision, Electronic Arts, 2K Games, Microsoftu, Sony i UbiSoftu oraz całej reszty grubszych ryb. Ba, widać, że się boją właśnie. I niektórzy są na tyle zmyślni, że próbują się dostosować. Weźmy ten UbiSoft na przykład. Francuzi dali ostro po hamulcach z Assassin’s Creed. To raz. I śmiało zaryzykowali nową marką, The Division. To dwa. I trafili bardzo blisko dziesiątki, bo nie dość, że uratowali asasyńską serię przed spektakularnym rąbnięciem w drzewo na poboczu, to jeszcze tą swoją nowojorską, zimową, kooperacyjną przygodą wykręcili trzeci wynik na świecie jeśli chodzi o sprzedaż w ubiegłym roku. A gra nie była aż taka dobra, miała sporo różnych wad i problemów. Tylko była nowa. Gracze zaczęli chcieć nowego, i to tak bardzo, że można im było sprzedać nawet coś starego, tylko w naprawdę nowym ujęciu. Battlefield 1 to chyba największy sukces w całym cyklu, po całej serii porażek, i to dlatego, moim zdaniem, że zaserwował coś naprawdę świeżego i ciekawego. A tego właśnie zaczęliśmy w końcu chcieć, po latach zadowalania się produktem ciągle tym samym, taśmowym, mechanicznie pozbawionym wszelkiej śmiałości i fantazji.
I teraz oni właśnie powinni się bać. Bo nie ma już tak lekko. Nie ma już żadnej pewności, że następne produkcje należące do wielkich marek będą się tak dobrze sprzedawać. Jasne, jakaś inercja jest, to się nie zatrzyma w miejscu tak nagle. Ale jak już wcześniej mówiłem, monumenty, które wydawały się wieczne, zaczynają się powolutku rozsypywać. Najgorsze zaś jest to, że nikt nie zna dnia ani godziny, w której pojawi się następny jeździec znikąd i wicher za nim idący nie spowoduje jeszcze szybszej erozji dawnego układu.
To znaczy, najgorsze dla nich, dla tych, którzy powinni się bać. Nie dla nas. Dla nas, graczy, to w ogóle nie. Wręcz przeciwnie. Żyjemy w najlepszych czasach. My się cieszmy, radujmy i w ogóle. A oni? Niech drżą przed nieustępliwie nadciągającym koszmarem. I tak ich nigdy nie lubiliśmy za bardzo, nie?