Ze względu na to, że jako dziecko nie miałem dostępu do RTL 7 czy Polonii 1, ominął mnie młodzieńczy szał na Dragon Balla i Kapitana Tsubasę. Anime zainteresowałem się dopiero w okolicach liceum, a jednym z pierwszych seriali, które mnie naprawdę porwały, był Death Note.
Ten serial (oraz manga) przedstawiają historię Lighta Yagami, japońskiego licealisty, który wszedł w posiadanie tytułowego notatnika, który pozwala na zabijanie ludzi. Wystarczy do niego wpisać nazwisko konkretnej osoby, by niedługo potem zeszła ona z tego świata. Ten zeszyt nie wziął się znikąd - należał on do shinigami Ryuka, czyli bóstwa śmierci z japońskiej mitologii. Zrzucił on go na ziemię z nudów - był ciekaw, jak ludzie zachowają się po znalezieniu takiego potężnego artefaktu.
Zaklasyfikowanie gatunkowe tej serii nie jest łatwym zadaniem. Na pierwszy plan wybija się przede wszystkim wątek kryminalny - jednym z najważniejszych elementów serii jest starcie Lighta z L - ekscentrycznym detektywem, który za wszelką cenę próbuję złapać tajemniczego sprawcę setek śmierci. Nie mniej ważny jest wątek psychologiczny - dużo miejsca poświęcono wpływowi tak ogromnej mocy na głównego bohatera. Ponadto, ze względu na obecność Ryuka i innych bóstw pojawiają się wątki fantastyczne, horror, a wszystko okraszone jest niemałą dawką filozoficznych rozważań.
Przy tak eklektycznym połączeniu bardzo wiele mogło pójść źle. Mimo to, zarówno manga, jak i anime wyszły z tematu obronną ręką, a wpadki były relatywnie nieliczne i mało znaczące. Jednak powtórzenie tego sukcesu nie byłoby łatwym zadaniem - dlatego też do amerykańskiej adaptacji/remake’u podszedłem ze sporą dozą sceptycyzmu.
Z dwóch powodów nie jest to adaptacja szczególnie wierna. Anime miało łącznie 37 odcinków, więc zmieszczenie całej jej fabuły w stuminutowym filmie byłoby zwyczajnie niemożliwe. Drugim powodem jest przeniesienie akcji z Japonii do Seattle w Stanach Zjednoczonych i przemiana Yagami Lighta (w większości krajów Dalekiego Wschodu najpierw zapisywane jest nazwisko, potem imię) w Lighta Turnera.
Zmiana pochodzenia Lighta wywołała pewne kontrowersje i podawano ją jako kolejny przykład whitewashingu. Osobiście zawsze wychodzę z założenia, że kolor skóry aktora to kwestia drugorzędna, ważniejsze są jego umiejętności aktorskie - dlatego też na przykład przymknąłem oko na to, że rola The Ancient One w Doktorze Strange przypadła Tildzie Swinton, której rola była, mimo whitewashingu, jednym z jaśniejszych punktów filmu.
Dlatego też nie skreślałem z góry Nata Wolffa w roli Lighta Turnera. Niestety, już od pierwszych minut jest jasne, że obsadzenie go w tej roli było absolutną pomyłką. Oglądając film miałem wrażenie, że na plan zdjęciowy Death Note zbłądził przypadkiem, bo tak naprawdę miał grać w serialu młodzieżowym rodem ze stacji Disney XD. Wiele się nie pomyliłem - kiedy po seansie sprawdziłem notkę biograficzną tego aktora, okazało się, że doświadczenie zdobywał w produkcji Nickelodeonu, the Naked Brothers Band. Nie zdziwię się, jeśli niedługo Youtube zapełnią przeróbki Death Note właśnie w konwencji takiego serialu.
Kompletnie położony został również aspekt psychologiczny, który wyróżniał anime - postać Lighta jest boleśnie płaska. Po obejrzeniu amerykańskiego Death Note postanowiłem ponownie obejrzeć pierwszy odcinek anime, i uderzył mnie fakt, jak niewiele zachodnia wersja mówi nam o głównym bohaterze. Przez pierwsze 10 minut animacji - i to nawet wliczając niedorzecznie długą czołówkę - dowiadujemy się o postaci Lighta więcej, niż przez całe sto minut pełnometrażowej produkcji. Light Turner jest postacią raczej bierną, bez wyraźnie zarysowanych motywacji i zwyczajnie nijaką. Wyraźnie kontrastuje to z jego pierwowzorem - o Light’cie Yagamim można wiele powiedzieć, ale na pewno nie można mu odmówić silnej osobowości.
Reszta obsady na szczęście sprawdza się lepiej. Postać L też jest ledwie naszkicowana i brakuje jej głębi, jednak jest przekonująco odegrana, a Lakeith Stanfield świetnie oddał nietypowy sposób poruszania się postaci. Pozytywnym zaskoczeniem też była Mia (Margaret Qualley), luźno oparta na postaci Misy z mangi i anime. Jest ona koleżanką ze szkoły Lighta, a później jego dziewczyną. Dzięki wyrachowaniu i bezwzględności stanowi świetny kontrast dla swojego nijakiego chłopaka. Jak zawsze doskonały jest też Willem Dafoe, który użyczył głosu Ryukowi.
Jednak nawet, gdyby Nat Wolff trzymał poziom swoich kolegów i koleżanek z planu, nie uratowałoby to filmu. Dobra adaptacja nie musi, a nawet nie powinna być, za wszelką cenę wierna oryginałowi. Można zmieniać czas i miejsce akcji, bohaterów, nawet gatunek, do którego należy utwór. Jednak kluczowe jest zachowanie w jakiejś formie tego kluczowego elementu, który w pierwszej kolejności wyróżniał to dzieło. Adam Wingard, reżyser Death Note, wyrzucił to wszystko do kosza. Nie tylko ucierpiał wcześniej wspomniany wątek psychologiczny. Do minimum został ograniczony wątek kryminalny - to, że L jest genialnym detektywem wiemy tylko dlatego, że nam o tym powiedziano, pracy śledczej na ekranie nie widzimy za wiele. Próżno też szukać jakiejś pogłębionej egzaminacji konsekwencji posiadania mocy zabijania ludzi kilkoma pociągnięciami długopisu, nie ma krytycznego spojrzenia na to, czy mordowanie przestępców jest faktycznie słusznym sposobem na naprawę świata.
Jedyne, co się ostało z oryginału to rekwizyty i inne powierzchowne podobieństwa. Adam Wingard jako reżyser specjalizuje się w horrorach i widać, że do tej adaptacji również podszedł jak do horroru. Nie jest to jednak jeden z tych ambitnych horrorów, które kreatywnie wykorzystują tę formułę, jak na przykład tegoroczne Uciekaj! czy To przychodzi nocą. Filmowe Death Note jest raczej wariacją na temat Oszukać przeznaczenie - skupia się przede wszystkim na wymyślnych śmierciach, które Light może spowodować odpowiednio modyfikując wpisy w tytułowym kajecie. Drugorzędna jest przy tym jakakolwiek wewnętrzna spójność czy opowiadana historia.
Mimo wysiłków części obsady, amerykański Death Note sprawdza się tylko jako film klasy B, który najlepiej oglądać ze znajomymi, głośno przy tym komentując wszystkie bzdury i nieudolne sceny. Obok Transformers: Ostatni Rycerz to jest najgorszy film, jaki widziałem w tym roku, chociaż w przeciwieństwie do filmu Michaela Baya jest całkiem zabawny w swojej szmirowatości. Jednak nie znajdziesz w nim nic, co uczyniło oryginalne Death Note fenomenem.