Skoro klienci multipleksów nie chcą oglądać niczego bez „pew, pew!”, to łaski bez. Netflix/Amazon bardzo chętnie sfinansuje ambitniejsze projekty.
Skoro klienci multipleksów nie chcą oglądać niczego bez „pew, pew!”, to łaski bez. Netflix/Amazon bardzo chętnie sfinansuje ambitniejsze projekty.
Mało rzeczy mnie w życiu denerwuje. Zazwyczaj jestem człowiekiem o podejściu stoika. Zalało mieszkanie? Żaden problem, ściany odmaluję, podłogi wysuszę. Ktoś mi zarysował auto? Cóż, zdarza się – nie mam garażu, więc liczyłem się z tym. Świeżo kupiona gra się nie odpala? Nie ma sprawy, zaraz pogrzebię pół godziny w sieci, ściągnę wersję beta nowych sterowników, pogrzebię w logach, coś wykombinujemy. Nie mogę natomiast przejść do porządku dziennego z faktem, że bilety na Blade Runnera 2049 nie sprzedały się tak dobrze, jak sprzedać się powinny. Czy świat zwariował?
No bo umówmy się – przecież ten film jest dokładnie tym, czego chcieliśmy. Świetny wizualnie z gwiazdorską obsadą, która dała radę. Oryginalny w kwestii kreowania świata, a jednocześnie oparty na mocnych podstawach, które powinny zapewnić mu odpowiednią dawkę hype’u ze strony fanów, aby przyciągnąć szerszą publikę. Jestem w stanie zrozumieć, że oryginał z 1982 roku nie odniósł finansowego sukcesu (przynajmniej w kinach, chociaż i tutaj trzeba zauważyć, że koszty produkcji się zwróciły), ale kontynuacja dzieła, które zdążyło z czasem zyskać miana kultowego? Czego w takim razie zabrakło? Albo raczej – czego nam brakuje?
Odpowiedzi należy szukać w zmianach systemowych, które nastąpiły na przestrzeni ostatnich lat. Kino i telewizja w gruncie rzeczy zamieniły się miejscami. Prosta rozrywka dla mas prędzej znajdzie nas właśnie w sali kinowej, niż przed telewizorem. Tam liczą się przede wszystkim efekty specjalne, tania sensacja, proste wycinane z szablonów historie, oklepane hity i tasiemce, zaspokajające potrzeby kulturalne osób i niewysokich wymaganiach. Kino gra przede wszystkim na nutach dla siebie wyłącznie właściwych – możliwością zrobienia na widzu audiowizualnego wrażenia (większy ekran, lepsze nagłośnienie). Nie bez powodu jednym z najlepszych filmów tego roku jest Dunkierka, film bądź co bądź przede wszystkim genialnie zrealizowany, nie zawierający jednak szczególnego ładunku fabularnego.
To czy film jest dobry czy zły nie przekłada się zresztą koniecznie na jego sukces finansowy. I proszę mi tutaj nie mówić o tym, że „gusta są różne”, bo gdyby tak było, to pisanie recenzji w ogóle nie miałoby racji bytu. Pewne filmy są dobre, inne są złe. Dobre są Zwierzęta Nocy, które ledwie wyszły na swoje. Znakomity jest Sicario czy Blade Runner 2049, które póki co są pod kreską. Z kolei Suicide Squad jest po prostu paskudnym niewypałem i zwyczajnie fatalnym filmem, a pomimo tego przy budżecie 175 milionów zarobił aż 745 milionów dolarów. Captain America: Civil War jest niczym innym, jak kotletem odgrzanym po raz piętnasty, podczas oglądania którego chodziłem już po ścianach z nudów, a który przyniósł zyski przekraczające miliard dolarów. Filmów o superbohaterach nawalono ostatnio zresztą tyle, że ich fabuły już zupełnie mi się mieszają, nie mówiąc o tym, że poza Loganem i Wonder Woman są robione wedle niemalże jednolitego wzorca.
Problem w tym, że ludzie głosują portfelami i chcą dalej oglądać to samo, przynajmniej w kinie. Osobiście nie mam nic przeciwko, nikomu nie bronię, ani nikogo nie osądzam. Dla mnie jednak zawłaszczenie box office’ów przez miłośników kinowych odpowiedników piosenek Katy Perry oznacza jedno – pora zacząć rozglądać się na alternatywami. Świat nie znosi próżni, a przecież ambitne kino komercyjne stanowi na tyle sporą niszę, że ktoś musiał chcieć ją zaadaptować.
W przypadku tworów telewizyjnych (chociaż teraz raczej powinno się mówić – przeznaczonych do bezpośredniego odbioru), obowiązują aktualnie inne trendy. Zazwyczaj za jakością idzie sukces. Stąd chociażby ogromne „branie” Opowieści Podręcznej, która przecież nie była szeroko reklamowana, ani na siłę wypychana przez ogromne studia i rozpasane budżety. Dosyć kameralna produkcja sfinansowana przez Hulu zyskała popularność, pomimo braku głośnych nazwisk, pomimo braku zaplecza w postaci marki za nią stojącej, pomimo skromnej realizacji. Obroniła się historia i talent twórców. Tego rodzaju przykładów można mnożyć. American Crime Story, Stranger Things, Mr Robot czy Narcos. Swoją drogą ostatni z przykładów to również dowód na to, jak opisywana strukturalna zmiana przyczyna się do poprawienia pluralizmu w popkulturze w skali globalnej. Miałem już serdecznie dosyć hegemonii Stanów Zjednoczonych, języka angielskiego i szeroko pojętego Hollywoodu. Polakom zresztą też coś skapnęło – Agnieszka Holland tworzy pierwszy polski serial dla Netflixa, a Wiedźmin doczeka się własnego serialu, tworzonego na rzecz tej samej platformy. Wolę jeden oryginalny serial Netflixa/Showmax/Hulu/Amazona od dziesięciu kolejnych naparzanek Marvela.
Za tą zmianą idą również ruchy twórców i aktorów znanych wcześniej z tworzenia wyłącznie na potrzeby srebrnego ekranu. House of Cards, Westworld czy debiutujący dopiero co Mindhunter to świetne przykłady. Za tymi produkcjami stoją nazwiska, umiejętności i pasja, wcześniej zarezerwowana dla filmów, a obecnie coraz cieplej zwracająca się w stronę serwisów oferujących VOD. Chwała im za to, a jeden Christopher Nolan nie jest wcale jaskółką ruchu oporu. Po prostu ma rację, że tworząc widowiska audiowizualne, nie potrafiłby się spełnić wypuszczając coś, będzie oglądane na tablecie czy telefonie komórkowym. Jeżeli jednak cenicie sobie wyżej historię od efektów to cóż… Dobra opowieść się obroni niezależnie od warunków. Dobra książka pozostaje dobra, niezależnie od tego czy czytamy ją w tramwaju czy w domu przed kominkiem, ze szklaneczką czegoś smacznego w ręku.
Jaki morał? Nie ma morału. Nie ma „call to arms”, nie ma zachęty do tego, aby odpuścić sobie nowy film o superbohaterach i pójść po raz drugi na Blade Runnera (który zresztą zaliczył w Polsce bardzo dobry debiut). Jest już za późno – kina opanowali miłośnicy Botoksu, Szybkich i Wściekłych oraz Transformersów.Trend już okrzepł i jestem pewien, że większość z Was bardziej świadomie lub mniej się z tym pogodziła. A ponieważ producenci i szyszki z Hollywood nie mają zamiaru nic z tym zrobić, to kino odgrywać będzie coraz mniejszą rolę w popkulturze, nawet jeżeli „sztuki audiowizualne” jako całość urosną. Na dobre czy na złe? Cóż, z mojego punktu widzenia nie ma to większego znaczenia. Moje nogi i pieniądze idą tam, gdzie jest dobra historia. Aktualnie jest to telewizor. Jeżeli kiedyś proporcje się odwrócą to nie widzę problemu, żeby znowu powiedzieć „Dawno w kinie nie byłem, a obejrzałbym coś dobrego”. Wtedy nawet bilety za 25 złotych mnie nie zniechęcą.