Po raz kolejny pograłem w Kingdom Come: Deliverance. Po raz kolejny chcę więcej.
Po raz kolejny pograłem w Kingdom Come: Deliverance. Po raz kolejny chcę więcej.
Premiera Kingdom Come: Deliverance coraz bliżej. Nie ukrywam, że kibicowałem tej grze od samego niemal początku, od pierwszych informacji prasowych na temat tego czym ma być. Przy obecnym zalewie rynku produkcjami nijakimi, podobnymi do siebie i seriami pożerającymi po raz enty własny ogon, czeski erpeg jawił się światłem w tunelu. Czy tuż przed premierą, po kilku żmudnych latach produkcji wciąż ma w sobie „to coś”?
Owszem, ma. A ja miałem okazję po raz kolejny, tym razem na spokojnie przez kilka godzin, pograć w grę czeskiej ekipy. I chętnie podzielę się z wami swoimi wrażeniami. Co prawda bez wnikliwego zagłębiania się w mechanikę, na co zresztą czasu było za mało, ale nawet te kilka godzin wystarczyło, by móc wyrobić sobie pierwszą, pełniejszą opinię.
Po pierwsze Kingdom Come: Deliverance na pewno nie będzie grą dla wszystkich. I nie chodzi tu wcale o tematykę, czy poziom trudności. Dla wielu graczy wychowanych na współczesnych produkcjach czeski erpeg będzie po prostu grą zbyt powolną. Owszem, zdarzają się momenty, gdy akcja przyspiesza, wokół nas padają trupy, a karkołomna ucieczka wydaje się być jedną sensowną alternatywą. Jednak przez znakomitą część czasu po prostu „żyjemy” w średniowiecznym świecie. I nolens volens musimy dostosować się do ówczesnego tempa życia. Gra wymaga cierpliwości, jednak dzięki temu pozwala doskonale wczuć się w realia epoki.
Twórcy wprowadzili wszakże kilka udogodnień, takich jak szybka podróż (ale nie teleportacja, czas mija), czy możliwość przyspieszenia czasu do określonej godziny. Czy wybijają one z klimatu? Troszkę tak, jednak – jak tłumaczył mi jeden z twórców – były konieczne, żeby zachować odpowiednie tempo rozgrywki. Choćby dlatego, że skalowanie czasu jest tutaj dość delikatne, każdy dzień to kilka godzin zabawy. Konieczność czekania od rana do południa na spotkanie z jakimś bohaterem niezależnym byłaby mordęgą nawet dla największych hardkorowców. Choć przeczuwam, że tego typu fanowskie modyfikacje zapewne kiedyś się pojawią.
Co dla mnie najważniejsze, dowiedziałem się, że w zasadzie całą grę – łącznie z większością zadań pobocznych – możemy ukończyć bez jakiegokolwiek angażowania się w walkę. Będzie to od nas wymagało sprytu, często zdobycia dodatkowych informacji i umiejętnego prowadzenia rozmów, jednak jest jak najbardziej możliwe. Sprzyjać będzie nieco podobny do znanego z serii Elder Scrolls system rozwoju – im częściej wykonujemy czynności powiązane z daną statystyką, tym bardziej ona rośnie. Jeśli więc na samym początku poświęcimy trochę czasu na rozmowy z ludźmi, szybko może to zaowocować polepszeniem zdolności retorycznych. Dodatkowo nawet szarzy mieszkańcy miasta, czy wsi mogą podczas tej klasycznej, erpegowej gadki-szmatki sprzedać nam całkiem użyteczne i przydatne później informacje. Bo przecież powszechnie wiadomo, że w każdej plotce kryje się ziarno prawdy.
Z drugiej strony nie każdy musi mówić prawdę i tylko prawdę. Nie uzyskałem jasnej odpowiedzi na moje pytanie, ale jeden z twórców zasugerował, by nie zawsze wierzyć we wszystko, co mówią bohaterowie niezależni. I jeszcze to, że na pewno trafimy na takich również w ważnych wątkach fabularnych. Zapowiada się smakowicie, tym bardziej, że już na samym początku gry daje się wyraźnie odczuć, że nie każdy z ważnych bohaterów nas lubi i będzie nam sprzyjał. Doskonale wyczuwa się też od razu wyraźny podział hierarchiczny ówczesnego społeczeństwa. Zaczynając grę jesteśmy tak mało ważnym trybikiem, że kilka razy niemal czekałem na opcję dialogową z prośbą o wyjście na siusiu. Gra pozbawiona jest jakichkolwiek naleciałości fantasy, czy innych elementów nadprzyrodzonych, więc ma dodatkowo naprawdę spory potencjał edukacyjny.
Słów kilka o zadaniach, bo to bardzo ważny element Kingdom Come: Deliverance. Mamy do czynienia z otwartym światem (choć nie wszędzie nas od razu wpuszczą), więc i podział zadań jest typowy dla tego rodzaju konstrukcji świata. Z jednej strony mamy wątki powiązane z główną osią fabuły, z drugiej zaś szereg zadań pobocznych. Obowiązują zazwyczaj dość klasyczne rozwiązania, choć widać, że twórcy naprawdę postarali się, by unikać jeśli to możliwe schematyzmu, czy choćby przyozdabiać zadania ciekawymi pomysłami. I tak na przykład w jednym z pobocznych zadań mamy pomóc przygłuchemu łowczemu złapać określony gatunek ptaków do klatek. Bo to dobry interes na boku, arystokracja i bogaci podgrodzianie lubią ptasią muzykę przy śniadaniu. Ornitologiem nasz bohater nie jest, więc dostaje dwie wskazówki: jakie drzewa lubią ptaszki i jak brzmią ich trele. I teraz biegaj chłopaku między drzewami i wsłuchuj się w coś, co przypominać będzie wygwizdaną melodyjkę. Fajne, no nie?
Zupełnie inny kaliber, to dużo bardziej rozbudowane zadanie w klasztorze. Jak się zapewne domyślacie, jest to miejsce, do którego ot tak, prosto z traktu, sobie nie wejdziemy. Nie chcę tu oczywiście zdradzać szczegółów, więc na zachętę powiem tylko, że misja jest delikatna, działać musimy pod przykrywką, a sam przebieg zadania, to już czysty miód. Chcieliście wiedzieć, jak wygląda życie w klasztorze, cały mozolny, spędzony na modlitwach, czuwaniach, wspólnych posiłkach i pracy dzień? To się dowiecie i posmakujecie. Nie chcieliście? Uważacie, że to nudne? To w takim razie nie jest gra dla Was.
Piekielnie podoba mi się w Kingdom Come: Deliverance narzucony przez twórców nienachalny realizm. Z jednej strony mamy te wszystkie usprawnienia, jak szybka podróż, czy oznaczenie miejsc zadań. Z drugiej jednak minimalistyczny interfejs bez minimapy (zastępuje ją „kompas” na górze ekranu), konieczność jedzenia i spania (zaniedbania mogą prowadzić nawet do śmierci), brak szybkiej regeneracji zdrowia, czy cudownego leczenia od ręki. Na początku zabawy ceny lepszego ekwipunku zwalają z nóg, a jeśli nawet nabędziemy rycerskie blachy, to musimy wziąć pod uwagę, że swoje one ważą. W grze mamy wyłącznie widok z oczu postaci, co zresztą wykorzystano mistrzowsko w przypadku hełmów. Wszelakie otwarte nie dają perfekcyjnej ochrony, ale mamy przynajmniej dobre pole widzenia. Kiedy jednak kupimy lub zdobędziemy hełm z zasłoną twarzy, to otaczający nas świat zobaczymy jedynie przez wąską wizurę. Jeśli myślicie o karierze łucznika, nie inwestujcie więc w takie wynalazki.
Walka to chyba pierwszy temat, który zrodził we mnie mieszane uczucia. Bo jest świetna, a jak na grę bardzo nawet realistyczna. I przy tym naprawdę trudna i wymagająca. Jeśli myślicie, że setki godzin machania mieczem w Skyrimie pomogą Wam w Kingdom Come: Deliverance, jesteście w wielkim błędzie. Musimy bowiem przez cały czas kontrolować całkiem sporo zmiennych: odległość od przeciwnika, sposób trzymanie przez niego broni, kierunek i wysokość uderzenia lub pchnięcia, bloki, uniki, wycofania, parowanie, kontry, pozorowane ataki... Jest tego sporo i musimy opanować wszystkie techniki, by móc stawać w polu i nie ginąc po minucie walki. Wygląda smakowicie i jest takie, skąd więc mieszane uczucia? Otóż różnica między zabawą z padem w ręku, a zestawem mysz i klawiatura jest kolosalna. Na niekorzyść tego drugiego. Miałem okazję bawić się na obydwa sposoby i o ile mając pada w ręku cieszyłem się z każdego pojedynku, o tyle „zestaw hardkorowego pecetowca” (który przecież uwielbiam) oznaczał drogę przez mękę. Jeśli więc chcecie czerpać radość z zabawy, serio, zainwestujcie w pada.
Kolejna cegiełka do muru mieszanych uczuć to z kolei łucznictwo. Strzelanie z łuku w grze bywa trudniejsze, niż w realnym świecie. Ok, może w przeciwieństwie do bohatera gry sam nie będę w stanie napiąć odpowiednio łuku o dużej sile naciągu, jednak przynajmniej kilkunastokrotnie miałem okazję strzelać i miałem wyniki.... lepsze, niż w grze. Rozumiem intencję autorów gry, którzy zapewne uznali, że dodanie do łuków i kusz celownika zamieniłoby je w „cudowną broń” i nikt nie chciałby ćwiczyć walki wręcz. Z drugiej jednak strony jeśli w 2017 roku lepiej strzelam w prawdziwym życiu, niż w grze, to chyba coś jest nie tak...
Czas rozprawić się z oprawą graficzną. Krajobrazy zachwycają. Nic dziwnego, ponieważ większość terenu w grze, to nic innego, jak przeniesione do cyfrowego świata realnie istniejące miejsca. Akcja gry ma miejsce w średniowiecznych Czechach, więc miłośnicy słowiańskiej swojskości i okolic Jury Krakowsko-Częstochowskiej powinni być w siódmym niebie. Zamki, podgrodzia, klasztory, wioski, strażnice i inne miejsca starano się odwzorować na podstawie istniejących zabytków, rycin z epoki, czy współczesnych rekonstrukcji, można więc z pewną ostrożnością traktować wirtualne wycieczki w świecie Kingdom Come: Deliverance jak niemal żywą lekcję historii. Szkoda tylko, że statyści nie pod każdym względem przystają do doskonałości otoczenia. O ile trudno się przyczepić do strojów, czy wyposażenia, to mimika oraz animacja niektórych ruchów wypadają niestety słabo. Troszkę kojarzy mi się to z dokonaniami Piranha Bytes, gdzie wspaniały świat wypełniony jest drewnianymi bohaterami. Szkoda, bo zdarzają się momenty, szczególni wymagające większej ekspresji, gdzie kiepskie animacje twarzy po prostu biją po oczach. Warhorse, błagam, zróbcie coś z tym, nie kalajcie tak doskonale zapowiadającej się gry czymś takim!
Nie jest to recenzja, więc odpuszczę sobie klasyczne podsumowanie. Mam nadzieję, że powyższy tekst przybliżył Wam choć trochę Kingdom Come: Deliverance, które dla mnie jest jednym z najbardziej wyczekiwanych erpegów tego dziesięciolecia. Oczywiście to tylko garść wrażeń po zaledwie kilku godzinach gry, poza tym często jest tak, że to, co wydaje się świetne podczas kilkugodzinnej sesji, rwie się w szwach po godzinach kilkudziesięciu. Ja jednak wierzę, że nawet jeśli czeska gra nie zapisze się na stałe w annałach gatunku, to przynajmniej na kilkadziesiąt godzin pozwoli mi przenieść się do tego prawdziwego, nie udziwnionego magią, czy tanią mistyką średniowiecza. Potencjał ma. Wielki.