Kilka tygodni temu odbyła się druga edycja Warsaw Comic Con. Felieton zilustruję głównie fotkami z tej imprezy, pochodzącymi z oficjalnej strony. Nie będę jednak starał się tym razem pieczołowicie dopasować ich do treści, bo same targi są jedynie pretekstem do rozważań nad tym, jak kodują nam się w ramach popkultury pewne osoby. Albo jak się nie kodują. Jedną z głównych atrakcji imprez typu Comic Con (nie mylić z Comic-Con, czyli nazwą zastrzeżoną przez Comic-Con International) jest możliwość spotkania się z gwiazdą, zamienienia z nią dosłownie kilku zdań, a przede wszystkim trzaśnięcie sobie z nią fotki oraz zdobycie autografu. Jak pokazuje praktyka, gwiazda nie musi nawet być wielkiego formatu, bo dla mnóstwa fanów nawet odtwórca mało ważnej roli w jednym z ulubionych seriali to już wystarczające święto.
Ponieważ sam nie mam takich ciągot, musiałem się chwilę zastanowić, o co w tym biega. Czemu do statysty z kultowego filmu ustawia się kolejka po autografy? Czemu dla zdjęcia z aktorem, którego kojarzy się tylko jako trzecioplanową postać z ulubionego ostatnio serialu, ludziska stoją w długiej kolejce? Wiem, wiem… na pewno ktoś badał te zjawiska i napisał o nich mądre prace, ale po pierwsze nie pisze teraz uczonego eseju, po drugie jestem leniwy, po trzecie zależało mi na tym, by samemu jakoś to zrozumieć. Nagle przypomniałem sobie dumę, z jaką czasem ktoś paradował na koncertach, mając identyfikator pozwalający na wstęp za kulisy. Przy metalowych koncertach czasem wiąże się to z opcją imprezy z kapelą, a imprezę rozumiem dobrze, więc czasem ciut zazdrościłem. Może czasem ciut więcej niż ciut. Ale o czym to ja… właśnie… wstęp za kulisy. Oto mój klucz do zrozumienia zagadki.
Myślę, że właśnie o to doznanie zakulisowe chodzi w tej całej Comic Conowej zabawie z gwiazdami różnego formatu. Nagle lądujemy na chwilę blisko procesu twórczego, który doprowadził do powstania czegoś, co kochamy. W tym momencie w ogóle nie ma znaczenia, że przed nami stoi statysta odgrywający jednego ze szturmowców, a nie Harrison Ford. Być może w pewnym sensie jest to nawet lepsze, bo akurat ten aktor to prawdziwa gwiazda, która zagrała w wielu kultowych obrazach. A z tym statystą jesteśmy na chwileczkę za kulisami Gwiezdnych Wojen. Tak rozumiane doznanie jest powiązane z zabawą, na którą stać mniej osób, czyli kolekcjonowaniem przedmiotów wykorzystanych na planie filmowym. Studia mają w zwyczaju je wyprzedawać po zakończeniu produkcji (ostatnio coraz częściej w opcji charytatywnej), potem czasem można taki gadżet dorwać na aukcjach za chore pieniądze. Nawet coś tak banalnego, jak jedna z atrap karabinów M41A Pulse Rifle z filmu Aliens (w polsce wiernie przetłumaczonego na Obcy: decydujące starcie) niedawno została sprzedana za 20 tysięcy funtów.
Szturmowcy i ich dowódca ;). Dzięki, Anthony, że byłeś z nami! Niech moc będzie z Tobą! <3 #WarsawComicCon #WCCFall
Opublikowany przez Warsaw Comic Con na 25 listopada 2017
Często mówi się, że popkultura ma pewne cechy religii. W sumie niektóre jej przejawy określane są mianem kultowych nie bez powodu… Zagorzałych fanów jakiegoś filmu czasem na poziomie logicznym nie da się traktować inaczej, niż jako misjonarzy. Głoszą chwałę ukochanego obrazu i zaciekle odpierają wszelkie argumenty przeciw, traktując je jak ataki na świętość. Gdy kolejna odsłona cyklu odbiega od poprzednich, reakcje fanów trudno odróżnić od zarzutów o obrazę uczuć religijnych (spoglądając w czeluści Internetu mam wrażenie, że z czymś takim mamy do czynienia teraz, przy okazji filmu Gwiezdne Wojny: Ostatni Jedi). Na szczęście wojny religijne na łonie popkultury zdarzają się rzadko, a chyba najbardziej znana z nich, toczona pomiędzy wyznawcami Star Wars i Star Trek z tego co wiem nie doprowadziła dotad do żadnych ofiar. Co najwyżej mogło rozpaść się kilka pięknych przyjaźni lub pozornie dobrze rokujących związków…
Jeśli patrzeć na kulturę masową jako nową religię, powiązaną z konsumpcjonizmem, a na rozmaite kultowe dzieła jak na poszczególne bóstwa w panteonie, to kolejne analogie nasuwają się same. Aukcje przedmiotów z planu filmowego jako handel relikwiami? Jak najbardziej. Od tej pory w domu mamy na własność coś co uczestniczyło w narodzinach bóstwa. Było na planie filmowym. W sumie to nawet bardziej dosłowna relikwia od kawałka szmatki, którą potarto relikwiarz z zamkniętą w środku kroplą krwi świętego… Jeśli kochamy serię Powrót do przyszłości to w sumie nie przeszkadza nam to, że stać nas było tylko na pałkę policyjną gliniarza z Hill Valley (3.250 funtów), a nie na najkacze, które nosił Marty McFly (25.000 funtów). Przecież analogicznie nie każdego władcę w średniowieczu stać było na gwóźdź z Krzyża, wielu musiało zadowolić się kawałkiem szaty niezbyt znaczącego świętego.
Zdjęcie z aktorem i jego parafka na plakacie czy nawet kartce papieru byłoby w takim ujęciu komunią. Spokojnie, nie odnoszę się do chrześcijańskiego sakramentu, nikogo nie obrażam. Odwołuję się do łacińskiego pojęcia communio sanctorum, czyli obcowaniu ze świętymi - w tym wypadku ludźmi, którzy byli na planie i współtworzyli obiekt kultu. Faktycznie, jeśli kochamy serial Gra o tron byłoby dla nas lepiej, gdybyśmy sobie zrobili fotkę z odtwórcą roli Jaimego Lannistera, niż Podrica Paine’a, ale skoro w naszym zasięgu jest tylko ten drugi, to i tak jesteśmy wniebowzięci. Tu dochodzimy do kolejnego ważnego elementu - jak zauważyliście, użyłem przed chwilą imion postaci, nie aktorów. Bo - w świetle wcześniejszych akapitów - przy serialowym kulcie chyba ważniejsze jest to, że podczas jakiegoś Comic Conu stanęliśmy obok Cersei Lannister, niż że to tak naprawdę Lena Headey. Możliwe też, że przed nami lub za nami był ktoś, kto wyznaje inne popkulturowe bóstwo i postrzegał aktorkę przez pryzmat swojej wiary. Jasne, raczej mało współstaczy kolejkowych chciało fotki z królową Gorgo, ale nie wykluczam, że znaleźli się tacy, dla których ważne było bycie na zdjęciu obok serialowej Sary Connor.
Popkulturowy kult ma bowiem tę cenę dla aktorów, że usuwa ich samych na drugi plan. Dla stojącego w kolejce wzmożonego emocjonalnie fana filmu czy serialu reszta dorobku artysty się nie liczy, albo liczy bardzo mało. W wypadku seriali młodzieżowych może do tego dochodzić nastoletnie zauroczenie, które paradoksalnie pozwala na szersze spojrzenie (czyżby miłość była mniej ślepa od wiary?) i poszukiwanie innych ról aktora/aktorki oraz plotek na ich temat. To dlatego na Comic Conach słychać podczas paneli z takimi gwiazdami pisk jak na koncertach Beatelsów (gdy to facet) albo nerwowe przełykanie śliny (gdy to dziewczyna). Dla większości mediów gwiazdki młodzieżowych seriali czy odtwórcy trzecioplanowych ról z kultowych dla fanów obrazów są niemal niezauważalni. Na ostatniej edycji Warsaw Comic Con pojawiła się się za to Pamela Anderson. To media zauważyły, ale w sposób powierzchowny, a czasem wręcz niesmaczny.
Pamela Anderson jest świetnym przykładem tego, jak rola może zmienić postrzeganie aktorki. Najwyraźniej większości ludzi wydrukowała się tak bardzo jako piersiasta ratowniczka z serialu Bay Watch (w Polsce w wiernym przekładzie tytuł brzmiał Słoneczny patrol), że nie potrafią zobaczyć nic poza dekoltem i nogami. Ponieważ na Comic Conach większość gwiazd popkultury jest jakoś powiązana z fantastyką, pojawiały się pytania, co ta pani tu robi. Jasne, nigdy nie było takiego filmu jak Barb Wire ( u nas jako Żyleta), widowiskowej dystopii zalatującej cyberpunkiem, gdzie odgrywała główną rolę. Pamela Anderson nie ma może wielkiego dorobku aktorskiego, ale zrobiła w kinie więcej, niż tylko ujęcia, w których jej piersi falują podczas biegu pod opiętym kostiumem ratowniczki. Co ważne, od lat jest aktywistką, głównie w fundacji PETA, ale zajmuje się nie tylko zwierzętami, wspierała też chociażby walkę z AIDS. O tym jednak nie ma nawet słowa na poświęconej jej stronie w polskiej wikipedii… Rola Casey Jean Parker w połączeniu z sesjami dla Playboya całkowicie przesłoniły resztę jej życia. Być może po prostu tamten efekt był tak silny, że dzisiejsi dorośli, w tym dziennikarze, na jej widok powracają do fazy spoconych, pryszczatych nastolatków? Coś w rodzaju Imprintu dokonywanego na facetach przez Bene Gesserit w książkowej serii Diuna?
Znacznie bardziej jest zrozumiałe jest to, że najważniejsza dla mnie osobiście gwiazda tej edycji Warsaw Comic Con, czyli Simon Bisley, była anonimowa dla większości odwiedzających targi. Dosyć łatwo było jednak odblokować skojarzenia, mówiąc, że to facet, który stworzył ikoniczne wizerunki takich komiksowych bohaterów jak Lobo czy Sláine. W tym wypadku jego dzieła są znacznie bardziej rozpoznawalne od jego nazwiska. Myślę jednak, że rozwiniecie tego tematu to materiał na zupełnie inny felieton...
Nie ma jeszcze żadnych komentarzy. Napisz komentarz jako pierwszy!