Mario Tennis Aces robi dużo dobrego, by gracze zapomnieli o wpadce z poprzednią odsłoną tenisowej serii. Ale czy to wystarcza?
Mario Tennis Aces robi dużo dobrego, by gracze zapomnieli o wpadce z poprzednią odsłoną tenisowej serii. Ale czy to wystarcza?
Dla niezorientowanych w temacie, Mario Tennis: Ultra Smash wydane przed trzema laty na Wii U nie było wyjątkowo złą grą, ale twórcy zebrali słuszne baty za bardzo ograniczoną liczbę trybów i ogólnej zawartości, która nie zachęcała do spędzania z tym tytułem długich godzin. Zanim ekipa Camelot Software Planning, bo o tym developerze mowa, zabrała się za kolejną odsłonę na Switcha, wypuściła na rynek 3DS-ową składankę sportową Mario Sports Superstars (tutaj moja recenzja). Cała kolekcja wypadła przyzwoicie, a na szczycie moich ulubionych dyscyplin uplasował się tenis.
Zapomnijmy jednak o przeszłości, bo właśnie nadeszło nowe pod postacią Mario Tennis Aces. Ślicznej, kosmicznie grywalnej zręcznościówki, która niestety nie naprawia wszystkich błędów poprzednika.
Pierwsze, z czym mamy styczność w Mario Tennis Aces, to tryb przygody (Adventure Mode), który do pewnego momentu zastępuje obowiązkowy tutorial. Pomijając szczegóły fabularne (tak, w grze tenisowej jest historia do poznania) przejmujemy kontrolę nad Mario, który w tej wersji świata znanego z gier Nintendo jest zapalonym tenisistą. Zresztą wszyscy są tu tenisistami i na każdym kroku można znaleźć kort i przeciwników chętnych na rozegranie kilku setów. Kroczymy więc po planszy wytyczonymi ścieżkami, zatrzymując się co chwila na mecz, minigrę lub by obejrzeć przerywnik fabularny. Są walki z bossami, zbieranie artefaktów, zdobywanie rakiet, a nawet ulepszanie statystyk. Ot, takie RPG w wersji light, gdzie wygrywając kolejne mecze lub podejmując się pobocznych wyzwań zwiększamy prędkość czy zwinność hydrau… to znaczy tenisisty.
Na zwiedzenie czeka kilka zróżnicowanych krain zamieszkanych przez starych znajomych (już na wstępie pojedynkujemy się z Donkey Kongiem w towarzystwie Piranha Plantów), ale wbrew pozorom Adventure Mode nie jest rozrywką na kilka wieczorów. Zdobycie wszystkiego, co się da i poznanie finału historii zajmuje nie więcej niż 5-6 godzin (doświadczeni gracze spokojnie zejdą poniżej 4). Co gorsza, po jednorazowym obejrzeniu napisów końcowych nie ma po co właściwie wracać do tej kampanii. Twórcy nie zadbali o zajęcie dla kolekcjonerów czy szczególnie wymagające wyzwania. Tym bardziej więc odnoszę wrażenie, że Adventure Mode miał przede wszystkim pełnić rolę rozbudowanego tutoriala, a nie trybu, dla którego kupuje się taką grę.
Oczywiście na solowej kampanii cała zabawa się nie kończy. Wręcz przeciwnie – prawdziwy potencjał drzemie w rozgrywkach wieloosobowych, skierowanych do 2-4 graczy lokalnie lub po sieci. W tej materii Mario Tennis Aces rozwija skrzydła i stanowi świetną alternatywę dla innych "flagowców" Nintendo nastawionych na multiplayer. Tenisowy Marian może i nie zdetronizuje genialnego Mario Kart 8 DX, ale i tak jest godny polecenia dla osób zmęczonych samotnym odbijaniem piłki.
Grać można w tradycyjnym trybie turnieju lub w grze dowolnej, gdzie sami ustalamy reguły. A jest co ustalać, bo oprócz wybierania rodzaju kortu czy ilości setów można całkowicie zrezygnować z nowych rodzajów zagrań opartych na systemie ładowania paska energii.
Adventure Mode uczy nas tych wszystkich nowości, które wprowadzają małą rewolucję do tenisowej serii z twarzą Mario. Podstawy są z grubsza takie same, czyli poruszamy się lewą gałką, a trzy przyciski na padzie odpowiadają za trzy rodzaje uderzenia. Strzały można modyfikować (piłka niska, wysoka, podkręcona itp.) trzymając przycisk i wychylając analoga.
Lekcja druga: w lewym-górnym rogu zagościł okrągły pasek, który ładujemy wykonując ryzykowne trick shots czy przytrzymując guzik odbicia zanim doleci do nas piłka. Im dłużej trzymamy, tym lepiej, jednak w takiej pozycji nie można biegać po boisku. Energię z paska można wykorzystać na kilka sposobów. Mario Tennis Aces wprowadza m.in. oparte na tym systemie Zone speed i Zone shots, czyli akcje specjalne odpalane za pomocą spustu. Jeżeli przeciwnik jest przy piłce, możemy spowolnić czas, a gdy to my atakujemy, wciśnięcie spustu pozwala precyzyjnie wycelować (perspektywa zmienia się na pierwszoosobową i ruszamy celownikiem) w pole przeciwnika. Do tego dochodzą strzały specjalne, system bloków (wyczucie czasu to podstawa) i związane z tym niszczenie rakiety. Trzy nieudane bloki przy odbiorze super strzału i nasza rakieta rozsypuje się w drobny mak.
Jak wspomniałem wszystkich tych zagrywek i systemów uczymy się w Adventure Mode, który co jakiś czas testuje nasze zdolności w walce z bossem. Nie da się jednak ukryć, że nawet mecz ze zwykłym przeciwnikiem czy minigra wymaga czegoś więcej niż odbijania piłki jednym z trzech rodzajów uderzenia. Tryb przygody jest pod tym względem dobrą, ale nieraz frustrującą lekcją tenisa, która zbyt często polega na atakowaniu gracza wymyślnymi przeszkodami. Bywa, że tenisista biegający po drugiej stronie kortu nie jest największym zagrożeniem. W zależności od scenerii w meczu może nam przeszkadzać maszt stojący na samym środku, Piranha Planty pożerające piłkę i wypluwające ją w losowym kierunku (ale zawsze na naszą stronę), lustra/teleportery itd. Pomysłowość twórców jest godna podziwu, ale nie ukrywam, że często miałem ochotę wyrzucić te wszystkie urozmaicenia i rozegrać normalny (o ile to możliwe w świecie gadających grzybów) mecz tenisa. Na szczęście jest taka opcja w trybie Free play, który spodoba się purystom nastawionym na skilla, a nie przypadek i faworyzowanie Sztucznej Inteligencji.
Mario Tennis Aces z jednej strony próbuje urozmaicić rozgrywkę znaną od lat, z drugiej zaś powtarza błędy, za które krytykowano poprzednią odsłonę na Wii U. Mamy więc szereg nowych systemów i zagrań do wytrenowania, które nadają rozgrywce głębi i czynią z pozornie prostej zręcznościówki grę nieomal strategiczną. Dla samotnego gracza może to być jednak za mało. Adventure Mode jest krótki, a na dodatek od pewnego momentu potrafi irytować. Turnieje są tylko trzy, z których jedynie ten ostatni prezentuje sensowne wyzwanie. Można je wszystkie ukończyć każdą z 16 postaci, ale nie liczcie na specjalne nagrody czy gadżety do odblokowania (vide części pojazdów w Mario Kart 8 DX). Jest jeszcze tryb z machaniem Joy-Conem, który należy traktować jako ciekawostkę, bo zdecydowanie lepiej grało mi się w prostego, ale genialnego Wii Tennisa.
Krótko mówiąc, jeżeli kupować Mario Tennis Aces, to tylko dla zabawy wieloosobowej. Gra jest prześliczna, płynna, z zachwycającymi animacjami specjalnych strzałów, ale uboga w treść dla samotnego tenisisty. Tryb przygody wygląda świetnie tylko na papierze, a trzy turnieje bez zachęty do powtarzania w kółko tych samych zawodów to jakaś pomyłka. Zbierajcie więc ekipę znajomych albo szukajcie randomów po sieci (to na szczęście nie problem), bo mimo wspomnianych wad Mario Tennis Aces to bardzo dobra zręcznościówka w sportowej konwencji.
Nie ma jeszcze żadnych komentarzy. Napisz komentarz jako pierwszy!