To znaczy, nie ostatnio. Niedzielny popis bezradności polskiej reprezentacji w meczu z Kolumbią na długo zapisze się w pamięci krajowych kibiców jako jedna z najbardziej wstydliwych chwil w ich życiu. To nie była porażka lecz całkowita katastrofa wizerunkowa, do tego stopnia druzgocząca, że nawet czołowi apologeci, gotowi najgłupsze błędy polskich piłkarzy tłumaczyć winą sędziego, bezwzględnością przeciwników czy też poziomem wilgotności morskiej bryzy trzy tygodnie temu rano w Mielnie, zgodnie zamilkli i uznali, że to blamaż. To była porażka porażek. I przypomniała mi o pewnym temacie, który miałem poruszyć już jakiś czas temu. O temacie przegranej.
Przegrywanie w grach się zdarza, prawda? O wiele rzadziej niż dawniej, gdy każda gra była tak samo bezlitosna jak Dark Souls dziś, to prawda. Obecnie tak się gry projektuje, żeby przegrać się nie dało. Z wyjątkiem właśnie tych kilku pozycji mających zaspokajać masochistyczne skłonności oraz gier sieciowych, w których ktoś jednak musi przegrać, żeby ktoś inny mógł wygrać. A i w tych ostatnich porażka osładzana jest przeróżnymi punktami doświadczenia, nowymi poziomami, odblokowanymi gadżetami i tym podobnymi błyskotkami, które mają złagodzić ból zbitego tyłka. I to jest w porządku, zwłaszcza dla tych, którzy nie lubią tego bólu. A jest ich sporo, o czym można się przekonać w dowolnej grze, czytając czat i widząc ten jad i wściekłość wylewające się z ludzi, gdy zaczynają przegrywać.
I o tym właśnie chciałem dziś pomówić. O tym jadzie, o tej wściekłości. O tym, że są… no… durne mocno. Nie jako emocje w ogóle, bo te mają swoje miejsce w psychice człowieczej, nawet dość ważne. Ale w grach? Ich zastosowanie w grach jest oznaką niedojrzałości. I to nawet nie dlatego, że nie ma się co wściekać o przegraną grę, bo nie grało się o nic ważnego przecież. W zasadzie nie grało się o nic, koniec, kropka. Wirtualny ranking i wirtualne nagrody są, no, wirtualne. Nie ma ich. Traktowanie ich na poważnie jest dziecinne. I choć nikomu jeszcze odrobina dziecinności nie zaszkodziła, to naprawdę, gniewanie się przez to, że się przegrało, jest nie tylko nieodpowiednie, i czasem toksyczne, jeśli ten gniew przelewa się na kogoś innego, ale, przede wszystkim, błędne. Bardzo błędne.
Pamiętacie, jak Nietzsche powiedział, że co nas nie zabije, to nas wzmocni? Ja też nie pamiętam, ale czytałem, że tak powiedział. I miał rację. Porażka jest dobra. Wcale nie gorsza od sukcesu, tak patrząc z dystansu. Sukces oczywiście jest świetny, daje satysfakcję, poprawia nam pozycje w rankingach i tak dalej. Zwycięstwo to naprawdę bardzo fajna, słodko masująca nasze ego rzecz. Ale nic nam nie daje. W sensie, jako osobie. Graczowi, bo cały czas mówimy o graniu, a nie o prawdziwym życiu, choć akurat to o czym mówię ma całkiem spore przełożenie na nie. Tyle, że ja jestem ekspertem od gier, a nie od życia, więc nie będę tutaj się bawił w jakiś tani kołczing. Jak będziecie chcieli, to sobie analogię sami wysnujecie. Dacie radę, jakby co.
No dobrze, ale dlaczego ta cała porażka, dlaczego przegrana gra jest dobra? Dlatego, że motywuje do dalszej gry? Być może. Ale zwycięstwo też motywuje i uskrzydla. Więc może jest znakomita w ujęciu społecznym, empatycznym i altruistycznym, gdy możemy się poczuć lepiej dzięki temu, że ktoś inny wygrał dzięki temu, że my przegraliśmy, i czuje się teraz świetnie? No, pewnie do jakiegoś stopnia tak, ale wątpię, by ktokolwiek myślał o tych sprawach na tym poziomie. Trzeba by być jakimś gamerskim odpowiednikiem św Franciszka czy tam innego Buddy chyba. Nie idźmy tak daleko. Porażka jest dobra, bo daje nam okazję. Do czego? Oczywiście, do bycia lepszym.
Załóżmy, ze wygrywamy mecz, rundę czy tam cokolwiek innego. Grę. Co z tego mamy? Oprócz ulotnej satysfakcji? Nic. A co mamy z porażki? To już zależy od naszego nastawienia myślowego. Najczęściej też nic. Ci, którzy się wściekają, na pewno nic nie mają. Ale wystarczy nieco zmienić podejście, żeby zobaczyć, jak wiele nam daje przegrana. Tę zmianę podejścia najłatwiej jest przeprowadzić zadając sobie pytanie dlaczego przegraliśmy. Jeśli sobie na nie odpowiemy, że to dlatego, że ten dureń w lekkim czołgu zginął na początku szarżując na artylerię albo dlatego, że nasz jungler to idiota z brązu, to… no cóż, wtedy jesteśmy na bardzo długiej drodze do zrozumienia o co w tym wszystkim naprawdę chodzi. Pytanie o powody przegranej powinno być kierowane do wewnątrz. Co ja zrobiłem, żeby przyczynić się do przegranej? Jaki popełniłem błąd? Co zrobiłem źle? I, najważniejsze, kluczowe wręcz pytanie – co mogłem zrobić lepiej?
Widzicie do czego zmierzam? Porażka, i jej analiza, jest dobra, bo pozwala nam identyfikować nasze własne błędy. I pozbywać się ich. Zwycięstwo nam tego nie da. Sukces nie jest okazją do samodoskonalenia. Tylko przegrana. Gdy zadajemy sobie pytanie o popełniony błąd i go znajdujemy, a później, w idealnych warunkach, pamiętamy o tym i nie popełniamy go po raz kolejny, stajemy się lepsi. I o to chodzi. Skutkiem bycia lepszym jest wygrywanie, co jest bardzo miłe, ale nie o to chodzi. Bycie lepszym niż się było, jest dużo cenniejsze od zwycięstwa w jakimś tam meczu. Zwłaszcza, że ma przełożenie na wszystko. To, czego się nauczymy w jednej grze, ma przełożenie na wszystkie inne gry. Błąd wyeliminowany w jednym miejscu, zaprocentuje w innym. Niekoniecznie nawet w grze, ale czasem też i w życiu normalnym. Lepsze zrozumienie tego, co robimy źle, autoanaliza prowadząca do pozbycia się tych cech, jest bezcenne.
I, co ważniejsze, działa. Kiedyś nie myślałem w ten sposób. Byłem jednym z tych kolesi wylewających potok żółci na innych. Parę banów i ograniczeń czatu przez to dostałem. Potem zacząłem myśleć inaczej, właśnie w kategoriach popełnionych błędów i… cuda się dziać zaczęły. Nie od razu, oczywiście, choć bardzo szybko odczułem pozytywny wpływ zmiany nastawienia, bo przestałem się denerwować przy graniu. Tafla jeziora, gwiaździste niebo, zen, te sprawy. Gdy w porażce widzimy okazję do samodoskonalenia, znika frustracja. I po pewnym czasie pojawiają się też sukcesy. Tak jak wcześniej nie mogłem sobie poradzić z wyjściem z jednej z niższych lig, tak gdy zacząłem analizować swoje błędy, nagle zacząłem się szybko wspinać po szczeblach w górę. Nawet gdy zapominałem, gdy popełniałem je jeszcze raz, bo przecież nikt nie jest doskonały i nie można oczekiwać, że wyeliminujemy wszystkie niepożądane zachowania od razu. Ale stopniowo, krok po kroku, się udało. I wskoczyłem do ligi, o której wcześniej mogłem tylko pomarzyć. I to w tych śmielszych marzeniach. A tu proszę, zwykła zmiana nastawienia, zwykłe skupienie się nie na poszczególnych meczach i na tym, czy się przegrywa, czy nie, ale na własnych niedociągnięciach i próbie zaradzenia im, zrobiło całą robotę.
Oczywiście, w pewnym momencie uderzyłem głową o sufit, bo pojawiły się błędy ode mnie niezależne. Się nie odmłodzę i nie będę już miał refleksu takiego, jaki mają dwudziestolatkowie. A sprytem i ogarnianiem w pewnym momencie niewiele się już zrobi, jeśli przeciwnik jest o tyle szybszy. Ale skoro to nie jest zależne ode mnie, to nie będę się tym przejmował. Trzeba się zajmować tylko tym, na co ma się wpływ przecież. Mniejsza z tym zresztą. Ważne, że traktowanie porażki jako okazji do odniesienia osobistego sukcesu w ramach samodoskonalenia, naprawdę działa. Jeśli nauka nie pójdzie w las, rzecz jasna. Często idzie. Pewnie dlatego, że las to takie przyjemne miejsce, gdzie można się poczuć blisko z naturą i tak dalej.
No tak, ale jak to się ma do gry naszej reprezentacji? Czy z tej wczorajszej klęski też można wyciągnąć jakąś naukę? Czy też został popełniony jakiś błąd, który można naprawić? Oczywiście. Błędem było kibicowanie tym patałachom. Sugeruję wciągnięcie się w skoki narciarskie. W tym sporcie rządzimy. I tam międzynarodowe rozgrywki mistrzowskie, w których możemy pokazać różnym Niemcom, gdzie ich miejsce, są co roku, a nie co cztery lata. I skoczkowie to fajne, swojskie chłopaki, które nie zarabiają fęfdziesięciu milionów na kontraktach, reklamach i tak dalej. Popatrzcie, ile pozytywów. A to wszystko dzięki zmianie nastawienia i dostrzeżeniu sukcesu w porażce. Oby tak dalej!