O ile pierwszy sezon Altered Carbon potrafił chociażby udawać, że jest czymkolwiek więcej niż pocztówką z cyberpunka, tak kontynuacja wydaje się być beznamiętną, szarą masą, którą pogrąża dodatkowo kiepskie aktorstwo.
O ile pierwszy sezon Altered Carbon potrafił chociażby udawać, że jest czymkolwiek więcej niż pocztówką z cyberpunka, tak kontynuacja wydaje się być beznamiętną, szarą masą, którą pogrąża dodatkowo kiepskie aktorstwo.
Pierwszy sezon Altered Carbon, serialu opartego o bardzo popularną w pewnych kręgach powieść Richarda Morgana (co prawda odbiegający od fabuły przedstawionej w książce) oglądało się całkiem nieźle. Głównie oglądało, bo największą zaletą stworzonej przez Netfliksa adaptacji była bez wątpienia strona wizualna, ale fabuła momentami też była niegłupia. Pierwszy sezon zakończono pozostawiając sobie miejsca na ewentualną kontynuację dziejów Takeshiego Kovacsa, wobec czego w drugim sezonie twórcy nie odkrywają na nowo ognia i serwują nam prostą kontynuację. A ponieważ w serialowym świecie ciała to tylko powłoki, które jednostka może dowolnie (w miarę swoich możliwości finansowych) wymieniać, to nic nie stało na przeszkodzie, aby podmienić również odtwórcę głównej roli. Mam nieodparte wrażenie, że Joel Kinnaman po prostu nie mieścił się w budżecie, a szkoda, bo jego zastępstwo to jeden z większych problemów drugiej serii.
Akcja w tym sezonie toczy się głównie na planecie Harlana, która jest szczególna z dwóch względów. Po pierwsze, znajdują się na niej ślady po obcej cywilizacji, wliczając w to system niezniszczalnych, ale na szczęście nieaktywnych satelitów. Po drugie, tutaj wydobywa się większość pierwiastka z którego stworzone są rdzenie, zapewniające obywatelom całego Protektoratu nieśmiertelność. Tutaj też toczy się ciągła walka z tlącą się jeszcze rebelią Quellcrist Falconer (chociaż prowadzoną pod jej nieobecność). Główny bohater pojawia się tutaj za sprawą Trepp, którą wynajął jeden z Matów - bajecznie bogatych arystokratów. Ten konkretny obawia się o swoje życie. Jak się szybko okazuje, nie bez powodu. Jednakże Kovacs został już skuszony możliwością poznania losu swojej ukochanej Quell, wobec czego postanawia zostać na planecie Harlana i dowiedzieć się co tu się u licha wyprawia.
Niestety, cała linia fabularna drugiego sezonu jest zupełnie chybiona. Przede wszystkim odchodzimy od dalszego pogłębiania wiedzy o bardzo przecież ciekawym uniwersum świata. Zamiast tego dostajemy wątpliwie oryginalną historię pradziejów kolonii na planecie Harlana. Grzebiemy więc w lokalnej polityce, jednocześnie obserwując jak Kovacs nie radzi sobie z demonami przeszłości i daje się pogrążyć swojej obsesji na punkcie Quell. Mogłoby to zadziałać, gdyby była w tym kszta oryginalności, a przede wszystkim gdyby aktorzy dali sobie radę ze scenariuszem.
Jednym z głównych powodów dla których sezon drugi się nie udał, jest drętwa gra Anthony’ego Mackie, którego znać możecie np. z roli Falcona w filmach Marvela (to ten kumpel Kapitana Ameryki). Zupełnie nie wiem komu przyszło do głowy, że uda mu się dźwignąć dosyć trudną rolę zdeterminowanego i twardego jak skała, chociaż osobowościowo podruzgotanego Takeshi Kovacsa vel Ostatniego Emisariusza. Reszta również nie radzi sobie najlepiej. Dużo czasu “antenowego” dostała Renee Goldsberry, która stara się udźwignąć rolę Quell, ale bez powodzenia. Jest płaska, nudna i schematyczna, podobnie zresztą jak cała reszta aktorów, za wyjątkiem Chrisa Connera, który wciela się w rolę AI towarzyszącej Kovacsowi.
Ostateczne wrażenie jest więc takie, jakby Altered Carbon jakościowo spadło o dwie ligi. Wykonanie nie robi większego wrażenia, mam wrażenie, jakby budżet ucięto o połowę. Brakuje skali, która nadrabiała scenariuszowe niedociągnięcia pierwszej serii. Wspominałem już o dramatycznie przeciętnym, a nawet złym aktorstwie. Trzeba więc stwierdzić, że nawet w dobie epidemii i zmasowanego ataku na bibliotekę Netfliksa, drugi sezon nie jest na tyle atrakcyjny, żeby warto było po niego sięgać. Piszę to z bólem, ale serial jest do spisania na straty.