Sam tylko fakt, że taki blockbuster jak 365 dni wylądował niemalże prosto z kina na Netfliksie, to wystarczający powód, żeby ten film obejrzeć. Albo przynajmniej przeczytać jego recenzję.
Sam tylko fakt, że taki blockbuster jak 365 dni wylądował niemalże prosto z kina na Netfliksie, to wystarczający powód, żeby ten film obejrzeć. Albo przynajmniej przeczytać jego recenzję.
365 dni to rodzaj polskiej odpowiedzi na 50 Twarzy Greya. Podobieństw pomiędzy tymi dwoma “dziełami” kultury nie brakuje - obydwa zaczęły swoją karierę jako książki, w obydwu przypadkach mamy do czynienia z powieściami napisanymi przez amatorki, a nie profesjonalne pisarki. Jedna i druga historia są przesiąknięte seksem i realizacjami mrocznych kobiecych fantazji o silnym, dominującym samcu, które w jakiś sposób, wykonując dowolny rodzaj intelektualnego szpagatu, należało połączyć z ideą feminizmu czy chociażby równouprawnienia kobiet. Takie wiecie: za dnia silna, niezależna kobieta, w nocy… niech się dzieje wola nieba, albo raczej piekła. Wszystko to oczywiście w takim sosie, który będzie przyswajalny dla ciotki Grażki, pracownicy urzędu skarbowego w Biłgoraju.
Z jednej strony mamy więc E.L. James. Kobietę w średnim wieku, która nawet na odwrotach swoich książek wygląda na nieco spłoszoną. Twórczyni 365 dni, czyli Blanka Lipińska (niepokojąco podobna do otwórczyni głównej roli w fimie!) z kolei przedstawia się jako jako była: hipnotyzerka, promotorka MMA i menadżerka klubów. Można by się więc spodziewać, że będzie miała coś ciekawszego do powiedzenia, niż osoba, która swoją książkę otwarcie nazwała “rozłożonym na części kryzysem wieku średniego” i wyrażała zaskoczenie sukcesem swojego dzieła. Trudno nie odczuć pewnej sympatii do babki będącej w gruncie rzeczy kurką domową, niespecjalnie pracą na szkło, podobnie zresztą jak jej powieści, która jest na swój sposób uroczo dziecinna, pomimo faktu, że autorka nie szczędzi nam elementów sado-maso i równolegle niechęci do żerującej na niskich instynktach twórczyni 365 dni.
Ponieważ ekranizacja jest dosyć wierna, nie zdziwi zatem, że zarówno książka 365 dni, jak i film, cierpią na tę samą przypadłość. Są po prostu bezdennie głupie. Główną bohaterką jest Laura Biel. Na samym początku filmu dowiadujemy się paru drobnych faktów z jej życia: zajmuje niewielkie, ale przyjemnie mieszkanie ze swoim chłopakiem w Warszawie. On zdaje się jest informatykiem, ona menadżerką w hotelu. Czym się dokładnie zajmuje, nie dowiadujemy się, ale bardzo szybko okazuje się, że jest seksualnie niezaspokojona. Jej facet to z kolei karykaturalny wręcz Polak: w pierwszej scenie widzimy go przed telewizorem, na wakacjach paraduje w bezrękawniku i z nerką na pasku, a do tego zachowuje się w sposób raczej mało szykowny. Na szczęście życie naszej heroiny zmienia się, gdy porywa ją Massimo - włoski gangster, któremu jej twarz objawiła się, gdy został postrzelony podczas zamachu na jego ojca (sic!). Ten jest zafascynowany Laurą, paraduje w idealnie skrojonych garniturach (a gdy tylko jest ku temu okazja, zupełnie bez niczego).
Od tego momentu zaczyna się coś, co bez szczególnej przesady mogę nazwać karuzelą… bezsensu i nieprzyzwoitego traktowania intelektu widza. Albo to Laura i Massimo są dwojgiem najbardziej bzdurnie zachowujących się postaci w historii kina, albo ludzie naprawdę mają w sobie dziwne odruchy i instynkty, o których ja nic nie wiem. Włoch bowiem nieustannie zastrasza Laurę, stosuje przemoc wobec niej i innych osób, a przede wszystkim, ma spory problem ze swoimi uczuciami. Jeszcze byłbym w stanie przełknąć ten chaos charakterologiczny, gdyby na rys persony gangstera składało się cokolwiek poza fascynacją główną bohaterką.
W tę fascynację zresztą bardzo ciężko uwierzyć, biorąc pod uwagę jaką irytującą postacią jest Laura. Co chwila podpuszcza i drażni wszystkich dookoła, zachowując się jak mała dziewczynka, albo rozpieszczona księżniczka. We wszystkich kontaktach międzyludzkich zawsze to ona musi być w centrum uwagi, niespecjalnie przejmuje się czymkolwiek, poza swoimi zachciankami, a w rozmowach zawsze pełno jest mowy o tym, że nie należy jej narzucać niczego siłą, BO PRZECIEŻ JEST TAK SILNĄ I NIEZALEŻNĄ KOBIETĄ. Głównie tę siłę widać, kiedy szczuje cycem naprężonego Massimo, albo zachowuje się jak rozpieszczona gówniara cierpiąca na brak atencji, więc odwala kolejne głupie akcje, które przynoszą wstyd nie tylko jej samej, ale i całemu towarzystwu. Nie mówiąc o tym, że szybko zapomina o tym, że została porwana – przestaje jej to przeszkadzać, a zaczyna się nawet podobać, czemu trudno się dziwić, mając w pamięci słowa Blanki Lipińskiej, która opisując sceną ewidentnego gwałtu na stewardessie z prywatnego odrzutowca Massimo stwierdza, że “Dla jednych kobiet to jest gwałt, dla innych fajny seks”. Trudno zatem główną bohaterkę skwitować innym słowem niż “idiotka”.
365 dni kontynuuje niechlubną polską tradycję filmów tak nędznych w konstrukcji, że zdają się być wręcz teledyskiem, bardziej niż jakimkolwiek spójnym dziełem kultury. Z trudem śledziłem akcję, głównie z uwagi na jej miałkość i bzdurną, poszatkowaną strukturę. Ciężko było nie odnieść wrażenia, że poszczególne sceny miały na celu wyłącznie sprowokowanie Massimo do powiedzenia czegoś o Laurze po włosku, a Laury do zgłoszenia kolejnej zachcianki. Wszystko to z pięknymi krajobrazami i popową muzyczką przygrywającą w tle. Nie chce mi się nawet zaczynać rantu na temat aktorstwa, bo poziom cringu szybko wymyka się skali.
Powiedzmy sobie szczerze - recenzja 365 dni jest na Gram.pl czymś pomiędzy tekstem humorystycznym, a dziennikiem z urozmaicania sobie czasu w czasach koronakwarantanny. Z punktu widzenia osoby, która już jakiś czas pisze zawodowo o filmach i ma za sobą ogromny bagaż popkulturowy, film oparty o prozę Blanki Lipińskiej jest czymś niesamowitym. Stanowi portret pamięciowy kompleksów polskich mężczyzn, płytkości polskich kobiet i słabizny polskiego kina w jednym. Trzy światy wybebeszyły się ze wszystkiego co w nich najgorsze, abyśmy mogli poczuć żenadę, jakiej nie czuliśmy od lat. Wypada to docenić.