Z najciekawszej niespodzianki do największego upadku ostatnich lat. Sabrina jako całość jest po prostu koszmarna. I to nie w dobrym znaczeniu tego słowa.
Z najciekawszej niespodzianki do największego upadku ostatnich lat. Sabrina jako całość jest po prostu koszmarna. I to nie w dobrym znaczeniu tego słowa.
Są seriale nudne. Takie, które sprawiają, że odchodząc od telewizora człowiek zastanawia się nad wszystkim, co mógł robić w tym czasie, a zamiast tego zmarnował niewielki ułamek, ale jak cennego żywota. Są seriale zwyczajnie złe. Po ich obejrzeniu nie można się oprzeć wrażeniu, że coś nie zagrało, że twórcy zagrali niewłaściwą melodię, zafałszowali, albo nawet fatalnie pogubili się w trakcie odgrywania melodii. Są wreszcie seriale straszliwie bolesne. Tak złe, że podczas seansu człowiek mimowolnie przygryza zęby. Tak durne, że poczucie “second hand cringe’u” owija się wokół widza jak boa dusiciel. I to nie z uwagi na to, co robią główni bohaterowie, ale ze względu na myśl, że ktoś nieironicznie uznał, że tworzy materiał zdatny do transmisji na ekrany. Takim serialem w ogólnym rozrachunku jest The Chilling Adventures of Sabrina.
Nie da się tego ująć w sposób delikatny. Scenarzyści i reżyserowie skrzywdzili miliony ludzi na całym świecie. To nie jest kwestia tego, że jestem uprzedzony, że wadzą mi elementy “liberalno-wychowawcze”, takie jak wkładanie w usta bohaterów fragmentów ulotek o niebinarności, równouprawnieniu i tych podobnych kwestiach. Naprawdę kibicowałem The Chilling Adventures of Sabrina, więc tym bardziej mi wadzi, jak nisko upadł ten serial. O ile początek był nawet przyjemny i świeży, o czym pisałem zarówno w recenzji pierwszego jak i drugiego sezonu, tak końcówka tej produkcji to po prostu nieznośny gniot.
Czwarty sezon skupia się wokół problemów jakie wywołał Ojciec Blackwood, przyzywając pradawnych - rodzaj spersonifikowanych kosmicznych sił, które mają na celu rzecz jasna zniszczenie świata, a przede wszystkim Sabriny, bo w sumie czemu nie. Każdy odcinek to walka z jednym z pradawnych. Część z nich przybiera bardzo ludzki wymiar, chociażby w postaci wędrowca szukającego schronienia i masakrującego każdego, kto mu jego nie udzieli, a inne są zdecydowanie nieco bardziej abstrakcyjne, jak otchłań, która objawia się a to w formie umownej, a to w rozmowach między bohaterami, a to jako coś w rodzaju magicznej siły. Jak to w Sabrinie, fabuła szybko staje się mocno zagmatwana i oparta o bardzo specyficzne założenia, które musimy przyjąć za pewnik i nie wnikać za mocno w sens tego, co scenarzyści starają się nam przekazać ustami bohaterów. Jeżeli coś nie ma sensu, ale któryś z bohaterów tak mówi, to musimy po prostu to zaakceptować. Takie są zasady sabrinowego świata. Kapisci?
Czwarty sezon jest jeszcze bardziej pogmatwany od poprzednich. W poprzednich seriach umowność i szaleństwo aż tak mocno mnie nie irytowały, bo nabrałem ogromnego dystansu i zgodziłem się na zasady zabawy, które przedstawili mi showrunnerzy. Zwariowane, tak. Pozornie bez sensu, owszem. Ale pozostające w pewnych ramach i doprawiające serial w ramach koncepcji, która mimo pozornego bezsensu, jednak się broniła. Tym razem z przykrością stwierdzam, że cały ten bezsens stracił zupełnie swój urok. Scenarzyści tym razem posuwają się już tak absurdalnie daleko, że widzowi aż ciężko jest uwierzyć w bzdury które plotą poszczególne postaci, w dziwaczne decyzje jakie podejmują. Ta sama bolączka trawi arcywrogów - poszczególni pradawni zdają się być niemalże sparodiowanymi wersjami prawdziwych, przedwiecznych bogów, którzy zagościli na dobre w popkulturze za sprawą H.P. Lovecrafta (do którego zresztą nie brakuje w tym sezonie bardzo bezpośrednich odniesień).
Jakby głupot i nieścisłości scenariuszowo-osobowościowych nie było dosyć, to w czwartym sezonie osoby odpowiadające w Sabrinie za fabułę i dialogi polecieli już absolutnie po bandzie. Główni bohaterowie przestali być w dużej części w ogóle osobami, a stali się frazesami z ulotek i artykułów o rozmaitych tematach społecznych. Męskie postacie istnieją tylko po to, żeby można było im powiedzieć w jaki sposób mogą wzorcowo wspierać kobiety/czarnych/niebinarnych i tak dalej. Nie ma w tym nic złego, kiedy to jest robione w sposób naturalny, ale tutaj jest to tak okropnie sztuczne, że miałem wrażenie, jakbym czytał wyjątkowo julkowy wątek na Twitterze. Poszczególne postaci, które nawet lubiłem, zostały tak ograbione ze swoich charakterów, że zostały po nich tylko puste skorupy do wygłaszania komunałów. Okropieństwo.
Całemu sezonowi towarzyszy ten straszliwy cringe o którym wspominałem wcześniej. Uczciwie przyznam że momentami musiałem przerywać seans, żeby zwyczajnie odpocząć. Wracałem po jakimś czasie i niejednokrotnie nie byłem w stanie przebrnąć nawet przez jeden pełen epizod. Im dalej w las, tym było tylko gorzej. Zdarzyło się w finałowym sezonie parę momentów podczas oglądania których byłem delikatnie zaintrygowany, ale po dwóch czy trzech minutach wszystko było zaprzepaszczone. Pozostawała tylko świadomość, że kiedyś The Chilling Adventures of Sabrina było całkiem niezłym serialem, który chociaż specyficzny i balansujący na granicy kiczu, tak potrafił się podobać. Końcówka nie tylko nie obroniła się, ale też pogrążyła dobre złego początki. Nie jestem już w stanie nawet wspominać Sabriny jako serialu, który nieźle się zapowiadał. Za parę lat będę pamiętał tylko to, jak źle się skończył. Porażka na całej linii.