Czasu nie oszukasz, ale niektóre gry bronią się lepiej niż inne. Jak to jest w przypadku serii Mass Effect?
Czasu nie oszukasz, ale niektóre gry bronią się lepiej niż inne. Jak to jest w przypadku serii Mass Effect?
Recenzując wydaną niedawno Edycję Legendarną skupiłem się na technicznych elementach. Pod tym względem jest bardzo przyzwoicie, przede wszystkim wrażenie robiła poprawa wizualnej strony pierwszej z części cyklu. Jednak jeszcze przed rozpoczęciem zabawy mocno martwiła mnie jedna kwestia. Nie lubię grać w stare gry. Przestarzałe mechaniki drażnią mnie, odrzucają od zabawy, wobec czego nie wyobrażam sobie powrotu do dużej części pozycji, w które zagrywałem się w młodości. Czy podobnie to wyglądało z Mass Effectem? Cóż, właśnie skończyłem całą trylogię, którą przemieliłem od deski do deski, więc chyba nawet w 2021 roku produkcje te bronią się czymś więcej niż sentymentem.
Najtrudniej grało mi się w pierwszą część, ale osobiście uważam ją też za najgorszą. Była stosunkowo skromna, a twórcy wciąż czuli się mocno związani “mechaniczną” częścią RPGowego dziedzictwa, dopiero oswajając się z koncepcją dalekiego odchodzenia od zabawy statystykami, ograniczania grzebania w ekwipunku, na rzecz skupienia się na dialogach i akcji. Pierwszy Mass Effect momentami jest niedzisiejszy i nie da się tego ukryć. Fabularnie dalej jest znakomicie, wciąż czuć tę radość z wkraczania w nowe, oryginalne, nieznane uniwersum, które magicy z BioWare tworzyli zupełnie bez kompleksów. Do teraz jestem pod wrażeniem tego, z jakim rozmachem opisywano świat przedstawiony. To doskonała space opera, która ma do opowiedzenia coś oryginalnego. Świeżych, niespotykanych konceptów i mieszania już znanych tropów jest tutaj co niemiara. Pierwsze chwile na Cytadeli, bogactwo historii, kultur i technologii poszczególnych ras, tajemnice skrywane w ruinach, w dialogach i w poszczególnych misjach… to wciąż robi wrażenie.
Nie mogę jednak udawać, że wszystko w pierwszym Mass Effecie broni się po niemal 14 latach od premiery. Przede wszystkim irytuje kiepski system osłon. W momencie premiery system ten był rewolucyjny, zwłaszcza biorąc pod uwagę włączenie do gry będącej pełnoprawnym RPGiem tak wyraźnych elementów strzelankowych. Dzisiaj jednak drażnią niedokładne zmapowane płaszczyzny za którymi można się skryć, a także mało satysfakcjonujące, płaskie i dosyć statyczne strzelaniny. Wynikają one po części z mało dynamicznego zachowania głównej postaci, jak również kiepskiej sztucznej inteligencji wrogów. Ogólnie rzecz biorąc powiedziałbym, że pierwsza osłona cyklu potrafi cieszyć, jednak pod wieloma względami stanowi już pomnik zaszłej myśli deweloperskiej, niż dzieło które mogłoby bronić się w dzisiejszych czasach. Poprawa jakości grafiki i zachowania Mako to jedno, aczkolwiek deweloper nie zmienił zasadniczo natury gry, co dosyć często daje się odczuć.
Skończywszy pierwszego Mass Effecta od razu odpaliłem “dwójkę”. Moja pierwsza myśl po pół godziny to “Jezu, jaka przepaść”. We wspomnieniach różnica pomiędzy pierwszą a drugą częścią trylogii nieco się zatarła, chociaż oczywiście “na rozum” pamiętałem, że Mass Effect 2 był dużo lepszą grą, a co więcej, moją pozycją ulubioną z całej serii. Pierwsze sceny w których wcielamy się w Sheparda, pożar na statku kosmicznym, wyjście na otwartą przestrzeń, to wszystko nawet dzisiaj robi niezłe wrażenie - zarówno dzięki przyzwoitemu, mocnemu oświetleniu i efektom specjalnym, ale może przede wszystkim dzięki genialnemu udźwiękowieniu.
Szybko dostrzegłem też drugi aspekt, który znacząco wyróżnia się na tle pierwszej części. Chodzi o wielokrotnie lepszą reżyserię i pracę kamery. Dynamiczne cięcia dopasowane do tempa akcji i odpowiednie rzuty sprawiają, że obserwowanie przerywników czy nawet zwykłych rozmów nie nudzi. Zawsze mamy na co rzucić okiem, albo po prostu skorzystać z tego, że mamy okazję spojrzeć na postacie, bohaterów i otoczenie z innej perspektywy. Tutaj nie wchodzi w już grę walor “historyczny”, czyli możliwość zobaczenia gry która zrewolucjonizowała ten element, a które to rozwiązania i poziom stały się pewnym standardem. Nawet dzisiaj ciężko znaleźć gry, w których reżyseria i zdjęcia przerywników i konwersacji są zrobione z takim wyczuciem i stanowią tak znaczącą wartość dodaną.
Mój pierwotny plan zakładał, że przez całą trylogię przelecę w trybie “speedrunowym”. Powiedzmy sobie szczerze, nawet lecąc przez hordy wrogów, pomijając większość zadań pobocznych, rezygnując ze znajdziek i wczytywania się we wpisy w leksykonie, czekało mnie dobre pięćdziesiąt godzin gry. A ja nie jestem już młodzieniaszkiem, który ma na tyle dużo wolnego czasu, że może tak sobie przysiąść na kilkadziesiąt godzin do jednej produkcji bez zaniedbania innych obowiązków, albo zaniedbania higieny snu i życia towarzyskiego. Naprawdę chciałem się ograniczyć do kilkudziesięciu godzin. Wiedziałem, że Edycja Legendarna to nie sprint, to bieg długodystansowy, także powinienem liczyć siły na zamiary.