Jedna z głośniejszych premier tego roku i pierwszy film science fiction w karierze Francisa Forda Coppoli, okazał się spektakularną porażką. Tak artystyczną, jak i finansową.
Fascynuje mnie historia tego filmu, bo jest ona dowodem ludzkiej niezłomności. Tak, Megalopolis to widowisko, które wyrosło z potrzeby podzielenia się ze światem życiowymi refleksjami. Zaskakująco mało w nim koniunkturalizmu, acz jeszcze mniej skromności. Francis Ford Coppola postanowił wyjść z cienia i raz jeszcze udowodnić sobie i innym, że może. Może tworzyć, opowiadać, poruszać. I może być przy tym wielki, jak wielkie jest miasto, które sobie wyobraził. Niestety, przeliczył się, bo w przypadku Megalopolis nie mamy do czynienia z murem, tylko dyktą.
Film-marzenie, które przez lata dojrzewało w głowie reżysera
Od miesięcy całą tę zawieruchę wokół Megalopolis bacznie śledzę, informując czytelników gram.pl o tym, że film, choć ma swój rozgłos, to w żaden sposób mu on nie pomaga. Jego problemy sięgają zresztą wczesnych etapów tworzenia. Film-marzenie, które przez lata dojrzewało w głowie reżysera, by w końcu zostało zmaterializowane. Coppola sprzedał własną winnice, by dołożyć do produkcji okrągłe sto milionów dolarów. Finansowanie z własnej kieszeni oczywiście wskazuje determinację, ale rodziło też uzasadnione pytanie o to, dlaczego pieniędzy w film nie wpompowały wielkie studia. I dlaczego pomimo premiery w Cannes, tak długo nikt nie kwapił się, by film dystrybuować.
Oczywiście Coppola pozostawał niewzruszony, na dezaprobacie i niezrozumieniu zaczął budować mit nowego filmu, namaszczonego tytułem magnum opus. Zaczęły pojawiać się porównania do Ojców chrzestnych i Czasu apokalipsy, najsłynniejszych dzieł w dorobku Amerykanina o włoskim rodowodzie, bo rzekomo filmy te także nie od razu zostały zrozumiane i nie od razu stały się klasykami. To podsycało zainteresowanie i stało zarazem w ewidentnym konflikcie z tym, co o filmie zaczęli mówić pierwsi, dochodzący do głosu krytycy – ale nie ci, których słowa pojawiają się w feralnym zwiastunie widowiska. Ta żmudna droga ma już swój finał, 25 października Megalopolis w końcu wszedł do repertuaru kin, akurat w Polsce dzięki życzliwości Gutka.
I cóż. Widowisko obejrzałem w skupieniu, starając się podejść do niego z pełną powagą, nie bacząc na dopływające zewsząd sugestie o tym, że może być gorzej niż źle, że może być wręcz fatalnie. Szybko, bo już po pierwszym kwadransie doszło do mnie, z czym obcuje. Jasne stało się, do zrozumienia filmu nie przyda się powaga, a pełen dystans. Im bardziej przybliżałem się do Megalopolis, tym bardziej zauważałem, z jak wielką filmową karykaturą mam do czynienia. Istny chaos, inscenizacyjny, bo epatujący sztucznością, ale co boleśniejsze, przede wszystkim narracyjni. Rzeczy dzieją się ot tak, bez ugruntowania w związkach przyczynowo-skutkowych, a słowa sięgają wysoko, ale nie dolatują do celu, bo padają niczym balony wypuszczone z rąk, pękające pod wpływem napierającego zewsząd ciśnienia.
Chaos inscenizacyjny, chaos narracyjny
Powiedzmy to wprost - Megalopolis to festiwal żenady. Podczas seansu można poczuć się jak w cyrku. Zamiast wirtuozerii i akrobatycznych popisów, dominuje tu jednak kicz, frywolność i przejaskrawienie. Aktorzy udają, że się od siebie różnią, że wypełniają różne profile osobowości, ale tak po prawdzie, wszyscy są clownami, którym zapomniano dorobić czerwonego nosa. Szarża stała się metodą ich aktorstwa. Czy na ekranie jest Adam Driver, Giancarlo Esposit, Aubrey Plaza, Jon Voight, czy przede wszystkim Shia LaBeouf – ego wylewa się, a reżyser nad tym nie panuje. Sytuację nieco tonuje urocza Nathalie Emmanuel, choć w otoczeniu takich tuz staje się zbyt papierowa. Z kolei Laurence Fishburne ma tą niewdzięczną rolę narratora, który tłumaczy sens oddawanego przed nasze oczy bezsensu. Paradoksalnie jednak, im więcej dopowiada, tym mniej Megalopolis, jako koncept, jest zrozumiały.
GramTV przedstawia:
Jeśli nieco zmieni się pryzmat i trochę oddali perspektywy, wówczas ten filmopodobny twór nabierze innego wymiaru. Według mnie zasadne jest zadawać pytanie nie o to, czy film jest dobry, ale o to czy był w ogóle potrzebny. I można na to spojrzeć dwójnasób. Jeśli Coppola czuje się szczęśliwszy z tego powodu, że w końcu doprowadził do realizacji jednej z największych swych aspiracji, to owszem, da się w tym dostrzec sens. Jeśli w Megalopolis dojrzy się filmową awangardę, która z racji pogardy dla kanony, układa się na mozaikę niezwykle groteskowych scen, niekoniecznie do siebie pasujących, ale będących wyrazem czegoś co nazywamy artystycznym nieładem, tak, znajdzie się w tym jakiś przejaw świadomego działania. I powiew zaskakującej świeżości także się odczuje, jeśli przyjmie się za fakt, że żyjemy w niebywale wycyzelowanych czasach, których odbiciem jest właśnie wycyzelowane kino.
W jakiś sposób jest to spójne z przekazem, który w dużym uproszeniu przytacza widmo powszechnego rozkładu wartości, dekadencji – czegoś, co tuż za rogiem czeka na nas w przyszłości. Tak Coppola wyobraża sobie los człowieka, lawirując w wypowiedzi pomiędzy postawą uwznioślającą cywilizację, jako najwyższy stan rozwoju, a będąc owej cywilizacji pierwszym krytykiem, widząc w niej źródło wszelkiego zła. Nie wiem, czy ludzkość upadnie, tak jak upadł Starożytny Rzym. Wiem jednak, że Coppola chciał zabrzmieć mądrze i pobudzić w nas nadzieję, na lepsze jutro, wskazując jednocześnie, że jesteśmy gatunkiem autodestrukcyjnym. Wygląda to jednak tak, jakby stary niedźwiedź obudził się z zimowego snu i próbował opowiedzieć coś, co mu się przyśniło, nie wiedząc, że życie podczas jego nieobecności toczyło się dalej, może nie w idealnym porządku, ale jednak. Już te tezy wcześniej padały, czy to w SF czy w innego rodzaju kinie. Nie wypada mówić o nich z takim nadęciem, co nie znaczy, że nie wypada mówić o nich w ogóle.
Choć od seansu minął już jakiś czas, to jednak wciąż zastanawiam się, czy nie zostałem w coś wrobiony. Czy Shia LaBeouf i mi nie zrobił żartu, puszczając przed oczami jakiś deepfake. Czy ta powaga nie jest udawana, a sztuczność celowo wykreowana. Efekt końcowy jest więc dalece dziwny, cudaczny, niejednoznaczny, wieloaspektowy i wedle mnie, ma potencjał do tego, by w kulturze zagościć na dłużej. Coppola się pomylił, owszem, bo wypowiedział się w sposób niezrozumiały, wręcz bełkotliwy. Ale miał odwagę, by to zrobić. To, czy w tym szaleństwie jest metoda powiem nam dopiero upływający czas.
5,0
Film został położony niemal w każdym aspekcie, tak aktorskim, jak i inscenizacyjnym i przede wszystkim scenariuszowym. Ale za sprawą świadomego epatowania kiczem, ma też zadatki do tego, by stać się filmem kultowym.
Plusy
Film z gatunku tak złych, że aż dobrych
Zaskakuje ilością kiczu i groteski, sprawdza się jako bunt przeciw kanonom
Minusy
Odbierany na poważnie wydaje się pozbawiony sensu, bełkotliwy, niespójny
Aktorsko zdecydowanie przeszarżowany i teatralny
Braki realizacyjne, choć stają się metodą, dalej są brakami
Nie ma jeszcze żadnych komentarzy. Napisz komentarz jako pierwszy!