Każdy dobry serial, jeżeli chce trwać dłużej niż parę sezonów, musi umieć wymyślać się na nowo. Twórcy Opowieści podręcznej właśnie dokonali tej operacji.
Każdy dobry serial, jeżeli chce trwać dłużej niż parę sezonów, musi umieć wymyślać się na nowo. Twórcy Opowieści podręcznej właśnie dokonali tej operacji.
Muszę wyznać coś wstydliwego. Dramatyczne dzieje June Osborne zaczęły mnie już nieco męczyć. Wiem, wiem, głupio to brzmi w kontekście katuszy fizycznych i psychicznych jakie tytułowa podręczna przeżywa na łamach serialu osadzonego w realiach okrutnej teokratycznej dystopii, ale rozwleczony i wtórny trzeci sezon sprawił, że byłem na granicy porzucenia śledzenia kolejnych odcinków, czemu zresztą dałem wyraz w dość surowej recenzji. Na szczęście niecały rok przerwy oraz fakt, że serial wyszedł w momencie małej flauty na rynku serialowym sprawiły, że znalazłem czas i ochotę, żeby dać Opowieści podręcznej jeszcze jedną szansę. I szczerze się zdziwiłem, bo serial szybko odciął się od utartych i znanych schematów, jednocześnie pozwalając uniwersum znacznie się rozrosnąć. Dzięki temu serial znowu można oglądać, chociaż okazjonalne błędy i potknięcia wciąż się zdarzają.
Co najbardziej mi się podobało, to fakt że twórcy zdecydowali się pociągnąć kilka najbardziej obiecujących wątków, pozwalając odsunąć się na drugi plan tym nieudanym. Doszło do pewnego rodzaju selekcji. Więcej miejsca poświęcone jest polityce międzynarodowej, działalności wywiadowczej rządu amerykańskiego operującego z terytorium Alaski i Kanady, a także walkom zbrojnym na zrewoltowanych obszarach, w szczególności w Chicago, które stało się swego rodzaju kotłem dla stacjonujących tam rebeliantów. Ci ostatni zresztą też potrafią pokazać swoją brzydszą stronę. Nie będę zdradzał za wiele z fabuły, aczkolwiek postawienie na mobilność, dynamikę i ciągłe zmiany to coś, czego bardzo mi w Opowieści podręcznej brakowało. I wreszcie to dostałem.
Twórcy serialu odcinając się od poprzednich sezonów zdecydowali się nie tylko na zmianę formuły, ale także na uśmiercenie paru istotnych postaci. Nie będę wchodził w szczegóły, nie zdradzę czy mowa o postaciach pierwszo czy drugoplanowych, ale na pewno Kostucha sporo do powiedzenia w czwartym sezonie. Czasami bez wywołania opadu kopary u widza nie da się zerwać z przeszłością i przebudować dynamiki serialu. Wiedzieli o tym twórcy Gry o Tron, która przecież do pewnego momentu była doskonałym serialem, wiedzą o tym również najwidoczniej scenarzyści Opowieści podręcznej. To prawda że trudne decyzje fabularne są ryzykowne z punktu widzenia produkcji, tym bardziej należą się brawa za to, że w końcu zdecydowano się je podjąć.
Momentami drażnił mnie brak konsekwencji w kreowaniu niektórych postaci. Pewne rozedrganie jest oczywiście na miejscu, zwłaszcza że większość bohaterek (i część bohaterów) ma za sobą naprawdę traumatyczne przeżycia, aczkolwiek czy to oznacza od razu, że mają być jednocześnie geniuszami intrygi oraz rozkrzyczanymi histeryczkami i histerykami? Za złe mam też scenarzystom, że nie poświęcili więcej czasu dobrze zapowiadającym się postaciom drugoplanowym. Rozumiem oczywiście, że główną bohaterką serialu jest i ma być June Osborn, grana przez wciąż świetną Elizabeth Moss, ale z dużą przyjemnością zobaczyłbym na ekranie więcej Niny Kiri w roli młodocianej Almy czy Sama Jaegera w roli agenta Tuello. Chciałbym, żeby było ich tak dużo, jak dużo było Bradleya Whitforda, grającego dowódcę Lawrence’a.
Dobre wrażenie jakie pozostawił po sobie czwarty sezon nieco psuje naiwna końcówka. Ogólnie jestem zdania, że Polaków ogólnie ciężko ruszyć okrucieństwami ludzkiej natury, co wynika po prostu z drugowojennej i postkomunistycznej traumy, jaką przeżywamy wspólnie do dzisiaj. Większość z nas pamięta jeszcze historie opowiadane przez dziadków, które były ich udziałem, albo słyszeli je z pierwszej ręki. Wobec tego wydarzenia z ostatnich minut ostatniego odcinka i przedstawianie ich jako przekroczenie granicy, porzucenie ideałów, wiary w sprawiedliwość instytucjonalną, i tak dalej, a przede wszystkim robienie z tego tak wielkiego halo było dla mnie… naiwne czy nawet dziecinne. Ot, uroki życia w kraju, w którym prawa człowieka, międzynarodowe trybunały karne, wiara w sprawiedliwość dziejową, zawsze były raczej akademickimi pojęciami, niż namacalnymi dobrami i funkcjonującymi instytucjami.
Opowieść podręcznej zaliczyła udany powrót. Nie twierdzę, że serial jest w tej chwili tak dobry jak u swoich początków, ale na pewno scenarzyści odzyskali sterowność i zdaje się, że mają koncepcję na to, jak rozwijać ma się historia w kolejnym sezonie czy dwóch. Historia Gileadu, June, walki o sprawiedliwość i granicach ludzkiego fanatyzmu mogła się z godnością zakończyć po jednym sezonie. Domyślam się jednak, że nie było to w smak wytwórni, której zamarzyła się kolejna kura znosząca złote jajka. Produkowanie tasiemca rządzi się jednak swoimi prawami i związane jest z pewnym ryzykiem. Na szczęście scenarzyści sobie o tym przypomnieli i dzięki temu dostaliśmy całkiem udane dziesięć odcinków. Jest szansa na to, że będzie jeszcze lepiej.