Nieraz mówi się o metakinie oraz zabawie kinem i popkulturą. Lee Won-suk oferuje to wszystko, bawiąc się ideą pastiszu, gatunkami i światem przedstawionym.
Zabójczy romans (Killing Romance / Killing Lomaenseu / Jukyeojunuen Romaenseu) to kolejna z interesujących produkcji dostępnych na Azjatyckim Festiwalu Filmowym Pięć Smaków. Tytuł brzmi pulpowo i sygnuje fabułę będącą wręcz kwintesencją, a nawet apoteozą pulpy i campu, jednocześnie zaś obraz ten żartuje z tych konwencji, wykorzystuje absurd, by opowiedzieć o kwestiach tyleż kuriozalnych, co poważnych. Wbrew pozorom nie należy on do filmów lekkostrawnych, które łatwo zdefiniować i zdecydowanie wrzucić w jakąś szufladkę, ponadto gdy już się nad nim pochylimy, ciężko będzie ominąć go obojętnie. Twórcy Zabójczego romansu – reżyser Lee Won-suk i scenarzysta Park Jung-yae – kreując swoje specyficzne humorystyczno-poważne dzieło, postawili na dynamiczną, rozbuchaną pastelami i neonowymi kolorami estetykę nawiązującą do teledysków i reklam, a zarazem z reklamowej logiki i kultury nastawionej na szybką i bezrefleksyjną konsumpcję mocno się nabijając. Cały film w aspekcie formalnym jest obrazem surrealistycznym, zwariowanym pastiszem thrillera, pechowego romansu (który wprost zachęca, by bawić się analizą tytułu), dramatu obyczajowego, musicalu i fantastyki. Sama opowieść za to, choć groteskowa, śmieszna i szalona, okazuje się dość gorzkim komentarzem do problemów południowokoreańskiego społeczeństwa, show-biznesu czy hipokryzji celebrytów w związku z „miłością” do środowiska.
Miłe złego początki
Postacią centralną filmu Lee Won-suka jest Hwang Yeo-rae (Lee Ha-nee), kobieta wyniesiona na szczyty popularności przez ustanowienie rekordu Guinessa, wypiwszy 1,2 litra napoju w ciągu 4,32 sekundy. Od tej chwili zapanował istny szał, zjawisko kulturowe ochrzczone w świecie przedstawionym mianem yeo-rae-izmu. Yeo-rae stała się personą rozchwytywaną, którą fani i tuzy show-biznesu chcieli widzieć wszędzie, traktując to jako receptę na sukces. Gwiazda popkultury i celebrytka zdominowała reklamy, namawiając do picia niezdrowych napojów (rozbrajające hasło: Ilość, nie jakość), kupowania urządzeń rzekomo wspomagających naukę i koncentrację, prozdrowotnych ubrań i czego tam jeszcze spragniona modnych, acz niekoniecznie potrzebnych rzeczy dusza konsumenta zapragnie... Obsadzano ją w mnóstwie filmów... I było świetnie. Do czasu.
Pasmo sukcesów przerwała decyzja menedżera naszej bohaterki, by zagrała zimną, silną wojowniczkę w filmie SF, na który przeznaczono bajońskie sumy, największy budżet w historii. Bombastyczne dzieło zatytułowane Obcy zrobiło furorę, jednak innego rodzaju, niż życzyłaby sobie odpowiadająca za nie ekipa – całe rzędy w kinach płakały... ze śmiechu. Z uwielbianej, podziwianej gwiazdy Yeo-rae błyskawicznie przedzierzgnęła się w ikonę żenady. Wymęczona latami nieustannej pracy i tkwieniem na świeczniku, a zarazem przyzwyczajona do poklasku kobieta zaczęła mieć solidną depresję. Ale za to podjęła pierwszą w życiu naprawdę samodzielną decyzję: postanowiła wyjechać na długi urlop, na wyspę Qalla.
Tam zaś czekał ją iście zabójczy romans, poznała bowiem Jonathana (Lee Sun-kyun), mężczyznę idealnego – przystojnego, silnego, opiekuńczego, bogatego (w praktyce właściciela tej wyspy), który chciał jej dać wszystko... I wszystko zabrał. W zasadzie w jej myślach szybko powinny rozlec się syreny alarmowe, a przed oczami wyobraźni załopotać czerwone flagi, wszakże nie ma ludzi idealnych, a za wielkim bogactwem, pragnieniem ciągłej biznesowej ekspansji i okazywaną bez skrupułów awersją do jakiejkolwiek przegranej zwykle stoi brutalny egoizm. Niestety to tak nie działa, miłość jest ślepa, zadurzenie także. Bohaterka myślała o sobie w kategoriach życiowej porażki, rzuciła się więc na byle okruch życzliwości i chwyciła wyciągniętą rękę. No i jak tu się oprzeć celebrycie, mistrzowi sztuk walki, obrońcy praw zwierząt i ekologowi z zamiłowania, który zarazem zarabia krocie jako międzynarodowy deweloper i traktuje cię jak „swoją księżniczkę”... Coś niezbyt pasuje? No właśnie...
Po kilku latach Yeo-rae wraz z Jonathanem wracają na pewien czas do Korei Południowej. I wtedy pojawia się światełko nadziei. Okazuje się, że jej menedżer wciąż na nią czeka, a ona sama nadal ma fandom. Co więcej, nieszczęsna porażka SF w pewnych kręgach stała się filmem kultowym. Na dodatek tak się złożyło, że jeden z najbardziej zagorzałych fanów, Beom-woo (Gong Myoung), mieszka naprzeciwko. Czy bohaterka ma szansę wyrwać się z toksycznego związku i wrócić do dawnego życia? Wytęsknionego, pomimo że też nie było „idealne”? To, co dzieje się w trakcie seansu, to kolorowy zawrót głowy, który zapewne ukontentuje miłośników i miłośniczki absurdalnego, surrealnego humoru.
Nierzeczywista rzeczywistość
Lee Won-suk to reżyser ceniony i lubiany tak przez publiczność, jak i krytyków (w obecnych czasach nie jest to oczywiste zjawisko i sytuacja ta dotyczy nie tylko zachodniej kinematografii). Jego znak rozpoznawczy stanowi niekonwencjonalność, oryginalność zarówno prezentowanej historii, jak i formy. O Zabójczym romansie mówi, że jest to film, który wychodzi poza utarte ścieżki tradycyjnego romansu. Delikatnie rzecz ujmując, to mało powiedziane. Ten film wychodzi poza utarte ścieżki praktycznie wszystkiego. Dla wielu widzów będzie to sam miód i orzeszki, część jednak zapewne poczuje się znużona natłokiem wrażeń, swoistej głupawki, specyficznych pomysłów i zwrotów akcji. Niniejszy obraz można uznać za wyśmienitą zabawę materią filmu zgodnie z ideą pioniera kinematografii Georges’a Mélièsa, który odrzucał ramy realizmu na rzecz nieskrępowanej fantazji, albo za eksperymentalny przerost formy nad treścią. Można stwierdzić, że groteska zaserwowana w produkcji tłumi jej przesłanie albo wręcz przeciwnie – że znakomicie je podkreśla. Wiele zależy tu od tego, na ile lubi się abstrakcyjny humor i pastisz.
Twórcy Zabójczego romansu poruszają szereg tematów. Oprócz wspomnianego już ironicznego komentarza odnośnie do śmieciowej konsumpcyjnej kultury i niszczenia przyrody znajdziemy tu złośliwy przytyk do tradycyjnych oczekiwań wobec koreańskich kobiet. Zwłaszcza w zamożnych warstwach społecznych, gdzie mężczyzna uważa za oczywiste, że będzie dominować w związku i błyszczeć, a blask żony ma stanowić jedynie światło odbite albo przede wszystkim eksponować pozycję męża. Od kobiet po zamążpójściu często oczekuje się rezygnacji z kariery i własnych aspiracji, nieraz stają się ptakami zamkniętymi w złotej klatce. Lee Won-suk i Park Jung-yae w metaforyczny, groteskowo przerysowany sposób opowiadają o ważnym problemie koreańskiej współczesności – niedopasowaniu oczekiwań kobiet i mężczyzn. Mówią o niezgodzie wielu kobiet na wspomniany wyżej stan rzeczy (szczególnie tych, które osiągnęły mocną pozycję zawodową, co paradoksalnie jest w Korei Południowej cenione i u mężczyzn, i u kobiet), a jednocześnie kurczowym trzymaniu się ogółu mężczyzn konserwatywnego światopoglądu i przyzwoleniu społecznym na hołdowanie męskiemu ego. Częściowo w efekcie tego konfliktu demografowie sygnalizują niespotykany gdzie indziej spadek dzietności. Okazał się on bezprecedensowy w całej epoce nowożytnej – w 2023 roku współczynnik dzietności wyniósł 0,72 na kobietę. Innym problemem wpływającym na decyzje o posiadaniu potomstwa jest pracoholiczna kultura, która po prostu nie sprzyja nawiązywaniu relacji.
GramTV przedstawia:
W Zabójczym romansie mowa też o wstydliwym ukrywaniu przemocy domowej, żeby nie stracić resztek godności. Tu mamy ciekawy rozwój wydarzeń – z jednej strony podnoszona jest kwestia wagi prośby o pomoc, bez tego bowiem szansa na poprawę losu może nie zaistnieć, z drugiej zaś pojawiają się ciekawe pytania: Czy na pewno można bezgranicznie ufać tym, co obiecali pomoc? A co, jeśli też są słabi i podatni na wpływ społeczny albo aurę „mężczyzny sukcesu”? A może (bez względu na płeć) trzeba przede wszystkim odważyć się wziąć swój los we własne ręce i uwierzyć w siebie, bo tak naprawdę nie tyle litość, co szacunek sprawia, że inni ruszają w sukurs?
Z powyższym wiąże się kwestia braku sił, żeby brać się za bary z rzeczywistością, która z tychże sił po prostu drenuje. Filmowcy mówią tu o różnych rodzajach problemów – nie tylko o tym, jak kobiety o zaniżonym poczuciu własnej wartości wpadają w sidła pewnych siebie „panów idealnych”, lecz również o wymaganiach wobec młodych, którym jedni mogą i chcą sprostać, inni natomiast albo nie mogą, albo w sumie nie chcą. Co więcej, wbrew społecznej propagandzie sukcesu nie czyni ich to mało wartościowymi ludźmi. Panowie Lee i Park biorą tu na warsztat oczekiwania rodzin, żeby dzieci koniecznie zdobyły wyższe wykształcenie. W Korei Południowej status społeczny zależy przede wszystkim od wyższego wykształcenia i wykonywania wysokopłatnych zawodów, co rodzi rywalizację od najmłodszych lat szkolnych. W rezultacie kraj ten szczyci się najwyższym na świecie wskaźnikiem wykształcenia – aż 88% kobiet i 83% mężczyzn w wieku 19-34 lata ukończyło studia bądź nadal studiuje. Lecz nie wszystkie dzieci wytrzymują presję ze strony otoczenia, wiele cierpi na depresję, sporo popełniło samobójstwo (w ciągu ostatnich 5 lat sytuacja systematycznie się pogarszała – według oficjalnych danych liczba uczniów szkół podstawowych leczonych z powodu depresji wzrosła o 91,5%, a 822 dzieciaków w wieku 6-17 lat pozbawiło się życia). Zabójczy romans z surrealistycznym zacięciem ukazuje frustrację związaną z tym pędem i Narodowy Uniwersytet Seulski jako upiorne miejsce, którego wymogi sprawiają, że część osób prędzej nauczy się rozumieć mowę zwierząt, niż zda choćby egzaminy wstępne. No ale przecież ciężka praca popłaca.
Umiłowanie (nie)oryginalności
Ważnym elementem Zabójczego romansu są rozbrajające wątki dotyczące diagnozy przemysłu filmowego i fanowskich zachowań. Łaska pańska na pstrym koniu jeździ, można by rzec, że również „łaska fańska”. Uwielbienie publiki znika jak łzy na deszczu pod byle pretekstem... A to aktorka/aktor wyrwie się z narzuconych schematów i postąpi wbrew oczekiwaniom, może ośmieli się powiedzieć coś, co nie przypadnie do gustu, a to nie dość wczuje się w kiepsko napisaną rolę, a to znów grana postać nie wzbudzi sympatii... I nieważne, że przecież osoba ta ciężko pracuje, dostarczała widzom radości i w gruncie rzeczy jest człowiekiem jak każdy inny. Człowiekiem, który popełnił błąd, na przykład rezygnując z przestrzeni dla siebie. Pięknie oddaje to upadek Yeo-rae z niebotycznej przecież wysokości. Ale też istnieje zjawisko otaczania kultem filmów klasy B i filmów, które miały być hitami, a okazały się tak złe, że aż dobre. No i zawsze jest wierny, nieraz obsesyjnie oddany fandom, który żyje życiem idola, bo własne jest szare i w sumie nudne, tudzież zrobi wszystko, by obejrzeć kolejne dzieła, będzie bronić swej gwiazdy niczym ostatniej ostoi sensu egzystencji.
Warto także pochylić się nad prologiem, czyli Autobusowymi opowieściami Debbie. Wstęp do całej historii performuje starsza pani, biała, w typie mieszkanki amerykańskiego przedmieścia, która snuje „baśń” o damie, która dawno temu żyła w kraju zwanym Koreą. Można to odczytać jako nader zaskakujące oraz interesujące formalnie zwrócenie uwagi na postępującą fascynację Zachodem i Hollywoodem. Południowokoreański przemysł filmowy, który zachwycał (i jeszcze zachwyca) widownię z całego świata specyficznym, oryginalnym podejściem do narracji, zmianami nastroju, kalejdoskopem konwencji i gatunków w obrębie jednego utworu, coraz częściej stawia na hollywoodzkie formuły, zdając się traktować swoje dotychczasowe osiągnięcia niczym rzeczy z jakiejś dalekiej krainy, a przecież trzeba być częścią świata, zaspokajać gusta jak największej liczby osób z najróżniejszych rynków. I taka ciekawostka: Jak już zostało wspomniane, Lee Won-suk to oryginalny, lubiany reżyser, ceniony za swoje pomysły. Czy zatem Zabójczy romans odniósł sukces komercyjny w rodzimym kraju? Niestety, nie. Może dlatego, że widzom nie spodobało się tego typu humorystyczne spojrzenie na południowokoreańską rzeczywistość? A może było to dla nich już zbyt dziwacznie, niepotrzebnie udziwnione? Może wzorem Zachodu uwypukliła się tendencja, by oglądać raczej „bezpieczne rozwiązania” odnośnie do fabuły i formy? Nie męczyć się, zastanawiając, o co chodzi, po co te eksperymenty, po co ten „bełkot” i cóż ten „świr” miał na myśli? Przyglądając się europejskiej i amerykańskiej kinematografii oraz rozmaitym opiniom na temat poszczególnych utworów – i oczywiście przejaskrawiając –można dojść do wniosku, że ludzie domagają się oryginalnych obrazów, lecz w istocie wolą to, co już znają. Znacie? Znamy. To obejrzyjcie...
Jak by nie było, nawet w szalonej filmowej fantasmagorii wykreowanej przez Lee Won-suka dostrzeżemy elementy, które wydadzą nam się znajome. Nierzeczywista rzeczywistość Zabójczego romansu budzi skojarzenia z adaptacjami książek (i samą prozą) Roalda Dahla; zabawnymi snami na jawie z serialu Ally McBeal; estetyką barwną i realizmem magicznym z pogranicza snu rodem z filmów Wesa Andersona. Pojawiające się elementy musicalowe, zwłaszcza walka dwóch grup „uzbrojonych” we własne piosenki i choreografie, przywołuje na myśl West Side Story czy Footloose. Być może odbiorcom przypomni się symbolizm, pastelowo-jaskrawa pstrokacizna i skoki konwencji sztandarowego dzieła Emerald Fennell, a także teledyski i absurdalne komediodramaty tandemu Daniels – Daniela Kwana i Daniela Scheinerta – tudzież równie (albo i bardziej) abstrakcyjne pod względem humoru obrazy Quentina Dupieux. Jako że te utwory cieszyły się i cieszą niemałym powodzeniem, jest nadzieja, że Zabójczy romans zyska jeszcze poklask choćby poza Koreą Południową i tamtejsi reżyserzy nie podążą masowo w „sprawdzone” rejony.
Nie ma jeszcze żadnych komentarzy. Napisz komentarz jako pierwszy!