Nic nie jest takie, jakie może się wydawać, a siostrzeniec króla Artura przekona się, że nawet w świecie pełnym cudów pewne reguły obowiązują wszystkich. Najpierw musi jednak odbyć bardzo intensywną podróż.
Nic nie jest takie, jakie może się wydawać, a siostrzeniec króla Artura przekona się, że nawet w świecie pełnym cudów pewne reguły obowiązują wszystkich. Najpierw musi jednak odbyć bardzo intensywną podróż.
Obecny właśnie w kinach Zielony Rycerz to luźna adaptacja klasycznego średniowiecznego poematu pióra anonimowego autora tworzącego w XIV stuleciu. Zarówno literacki pierwowzór, jak i tu recenzowany film skupiają się wokół historii Gawaina, wojaka należącego do dworu mitycznego króla Artura oraz jego zakładu z Zielonym Rycerzem. Nie zdradzę zbyt wiele, jeżeli napiszę, że w głównych założeniach linia fabularna pokrywa się z wiekowym poematem, a więc Gawain godzi się na zabawę z tytułową postacią, skutkiem czego po roku musi go odnaleźć w zielonej kaplicy stojącej daleko na północ od Camelotu, gdzie przyjdzie mu stanąć przed obliczem niemalże śmierci.
Główny bohater w Zielonym Rycerzu przedstawia sobą obraz nieco inny, niż ten znany z lekcji języka polskiego. Jest to młody hulaka, któremu dni i noce upływają na zabawie i piciu, a który często ląduje w łóżku nędznej tawerny. Protokół rozbieżności na tym się nie kończy, bowiem końcówka adaptacji poematu jest zupełnie różna od tej przedstawionej w oryginale. Nie bójcie się zatem, że dostaniecie nadętą ekranizację, której głównym walorem są piękne zdjęcia i doskonałą muzyka (chociaż to również w Zielonym Rycerzu jest, ale o tym dalej). Gawain przemierza wypełnioną czarami krainę, doświadczając znoju, głodu, wyczerpania, ale także przeżywając cały szereg przygód… chociaż nie takich, o jakich marzył słuchając opowieści o legendarnych Rycerzach Okrągłego Stołu, w obecności których się wychowywał.
W pewnym zakresie Zielony Rycerz stanowi rozprawienie się z archetypem rycerza który „wyrusza na przygodę”, w ramach którego rzeczona „przygoda” stanowi w gruncie rzeczy radosne i beztroskie sprawdzenie własnych umiejętności, coś w rodzaju średniowiecznego odpowiednika konkursu strongmanów. Gawain waha się przed podróżą, jednak popychają go nie tylko cudze oczekiwania, a także mglista zapowiedź okrycia się chwałą, elektryzująca i w dużej mierze złudna. Karkołomne przedsięwzięcia bowiem dopiero w pieśniach stają się chwalebne. Rzeczywistość z kolei, nawet jeżeli wypełniona magią, stworzeniami i wydarzeniami nie z tej ziemi, pogoniami i potyczkami, jest raczej nieprzyjemna. Młody Gawain niejednokrotnie staje więc przed rozterką, czy kontynuowanie podróży ma sens. I więcej niż raz, decyzje podejmowane są niejako poza nim, a dużą rolę odgrywa przypadek.
Główny bohater drepcze zatem na północ, przeżywając rozmaite przygody. Jego tułaczkę ogląda się z przyjemnością z wielu powodów, ale na pierwszy plan wysuwają się metaforyczne nawiązania, oraz bardzo subtelne poczucie humoru, które bazuje na trącaniu przez reżysera stereotypów gatunkowych oraz utartych schematów znanych z kina. Nie wydaje mi się, żebym nadinterpretował chociażby scenę w której Gawain otrzymujący swego rodzaju „misję” od przypadkowo spotkanej postaci po chwili pyta nieśmiało „a co dostanę w zamian”, zupełnie jakby odczytywał linię dialogową z gry RPG. Za scenariusz i reżyserię w Zielonym Rycerzu odpowiada amerykański reżyser David Lowery, którego znać możecie na przykład z bardzo oryginalnego Ghost Story. Twórcy temu najwyraźniej bardzo przypadło do gustu rozkładanie na czynniki pierwsze oczekiwań widzów, archetypów, gatunkowych schematów i konstrukcji, a następnie układanie ich względem siebie na nowo, w sposób niezwykle oryginalny i pomysłowy.
Zielony Rycerz to film niewiarygodnie wręcz doskonały technicznie. Wyobrażam sobie, że każdy świeżo upieczony absolwent dowolnej filmówki na świecie, marzy o tym, żeby kiedyś przyłożyć rękę do takiego dzieła. Obraz ten jest pełen przeciągłych, doskonale wykadrowanych scen, które obfitują w rozmaite smaczki i detale, zmyślnie przyciągające oko wprawnego widza. W te wyidealizowane kadry, niczym z obrazów impresjonistów czy opisywanych w lirykach romantycznych mistrzów, doskonale wkomponowuje się ścieżka dźwiękowa. Wykonywane utwory są nowoczesne w wykonaniu, chociaż stylizowane na powstałe w epoce średniowiecznej. Jeżeli chodzi o obsadę, to pierwsze skrzypce gra oczywiście Dev Patel, który w całości udźwignął niełatwą, niejednoznaczną i wielobarwną rolę Gawaina. Do tego dochodzą bardzo dobre, chociaż nie jakieś druzgocząco wybitne drugoplanowe role aktorskie.
Zielony Rycerz to doskonałe kino, chociaż absolutnie niszowe, czego sam byłem świadkiem, bo w multipleksowej sali poza nami były jeszcze dwie osoby. Niewiele jest tutaj akcji, a podróż staje się w pewnym momencie celem samym w sobie (przynajmniej dla widza), wobec czego przeciętny zjadacz popcornu zanudzi się na śmierć. Warto jednak promować powstawanie takich filmów, bowiem w dobie serwisów streamingowych i wszędobylskiego kina superbohaterskiego takie produkcje przypominają nam dlaczego kino traktowane jest jako pełnoprawna sztuka. Kapitalna atmosfera, świetne wykonanie i solidne aktorstwo na pewno zasługują też na wysoką ocenę, którą bez wachania wystawiam.