Niezależny shooter zrobił wiele, aby gracze poczuli ducha klasyka od Valve. Niestety deweloper postarał się też, aby nieco zepsuć to wrażenie.
“Targowe” zamieszanie w pierwszej połowie czerwca przyniosło jedną, zaskakującą premierę. Jest nią niezależny shooter Industria, który oprócz przyjemności ze strzelania miał też dostarczy odrobinę wrażeń charakterystycznych dla takich gier jak BioShock czy przede wszystkim Half-Life. Brzmi to ciekawie, tym bardziej że obecnie na rynku nie ma zbyt wiele takich tytułów. Zmierzenie się z legendami nie jest jednak proste. Czy ekipa Bleakmill sprostała oczekiwaniom?
Listopadowy poranek, Berlin 1989 roku. Główna bohaterka nagle zostaje obudzona telefonem od mężczyzny, który ewidentnie jest jej bliski. Mimo że twórcy nie zwlekają z rozpoczęciem akcji, początek gry nie powala. Po wyjściu z mieszkania przez chwilę krążymy po pozbawionej życia ulicy i trafiamy do bliżej nieokreślonego miejsca. Odpalamy maszynę, która okazuje się służyć do podróży, prawdopodobnie w czasie. Industria w praktyce zaczyna się właśnie teraz. O ile jeszcze w Berlinie mogliśmy czuć zakłopotanie, tak teraz dominuje uczucie tajemnicy. Takie pozytywne, zachęcające do dalszego eksplorowania tego świata i rozwikłania tajemnicy.
To, że lądujemy w bliżej nieokreślonym miejscu to tylko jeden z problemów. Nasza bohaterka podąża drogą bliskiego sobie mężczyzny, który prawdopodobnie trafił w to samo miejsce. Po drodze spotykamy też kogoś jeszcze, kto krok po kroku odkrywa przed nami tajemnice miasta, w którym się znaleźliśmy. Mimo że zakończenie było przesadnie filozoficzne, Industria jako całość trzymała mnie w napięciu. Fabuły nie ma dużo (nawet jak na stosunkowo krótką grę), ale i tak za każdym razem kiedy dowiadywałem się czegoś nowego robiło się coraz ciekawiej.
Fabuła oparta na tajemnicy dobrze współgra ze światem. W czasie gry odwiedzamy industrialne, opuszczone miasto. W wyniku zdarzeń jakie poznamy w trakcie zabawy ludzie musieli uciekać, a władzę przejęły maszyny. To one teraz rządzą i nimi należy się przejmować na każdym kroku. Pokonując kolejne miejsca czułem, że jedyne co mogę spotkać to zabójczego robota. To bez wątpienia jeden z większych atutów Industri. To świadomość tego, że jestem w martwym świecie, gdzie nie znajdę nikogo żywego, a już na pewno przyjaźnie do mnie nastawionego. To samo można było odczuć w Half-Life czy ewentualnie BioShock. Plusem gry jest też fakt, że same lokacje były ciekawe. Może nie jest to nic nadzwyczajnego, ale bardzo pasował mi klimat przemysłowego miasta.
Eksplorację terenu wspiera również fakt, że Industria nie jest łatwą grę. Nie chodzi o to, że ginie się na każdym kroku. Mi zdarzyło się to maksymalnie trzy razy. Mimo wszystko obrażenia zadawane przez przeciwników są duże, a amunicji mało. To powoduje, że lizałem każdą ścianę i zaglądałem pod każdy kamień. To też sprawia, że z grą mającą mało treści spędziłem dwa wieczory. Nie czułem jednak, że ktoś sztucznie wydłuża czas zabawy. Wręcz przeciwnie, delektowałem się eksploracją. Jednocześnie takie podejście sprawiło, że zawsze wystarczyło mi zasobów. Nigdy na tyle, aby w pewnym momencie zignorować ich poszukiwanie, ale też nie doszło do sytuacji, w której czegoś mi brakowało. Idealny balans.