To nie jest trzecia część serii. Nie jest to też remake ani remaster. To reimagined. Czyli co?
To nie jest trzecia część serii. Nie jest to też remake ani remaster. To reimagined. Czyli co?
Bloober Team nie ukrywa, że nowe Layers of Fear to pozostałość po strategii, z której wyraźnie odchodzą. Premiera Silent Hill 2 ma być nowym otwarciem dla krakowskiego studia, któremu został jeszcze jeden tytuł ze starych czasów. To kooperacja z Anshar Studios, która od pierwszych zapowiedzi wzbudzała wątpliwości. Czym w zasadzie miało być to Layers of Fear (na początku jeszcze z literką s na końcu)? Remaster? Zdecydowanie nie. Remake? Już bliżej, bo jednak przenosimy starą grę z Unity na Unreal Engine 5. Bloober i Anshar idą jednak dwa kroki dalej. Ich wspólny projekt łączy więc w jedną grę obie dotychczasowe części Layers of Fear i dodaje odrobinę nowej zawartości. Wszystko pod hasłem horror reimagined.
Elementem, który teraz łączy obie opowieści jest postać pisarki, którą wydawca zamknął w oddalonej od cywilizacji latarni morskiej. Tam ma odnaleźć wenę i dokończyć książki. Jej historia to coś, co powstało specjalnie na potrzeby tego wydania. Kobieta, podobnie jak malarz i aktor, główni bohaterowie poprzednich części Layers of Fear, również ma swoje problemy i traumatyczną przeszłość, przez którą ścigają ją horrory. Wprawdzie przy jej sekwencjach nie ma aż tyle potencjalnie przerażających scen, i tak nie brakuje im nutki grozy. Jej głównym celem jest zasiąść do maszyny do pisania i stworzyć opowieść. Tak wracamy do historii znanej z pierwszej części. Ponownie jesteśmy w dobrze znanej rezydencji, na początku jeszcze nie wskazującej na to, że zaraz rozpocznie się tutaj koszmar.
O ile historia pisarki jest nowa, tak część malarza to już remake pierwszej części cyklu z 2016 roku. Od tego czasu minęło sporo lat, a więc nie będę ukrywać że nie znam na pamięć wszystkich sekwencji. Mimo wszystko bez problemu rozpoznałem wiele charakterystycznych momentów. Z drugiej strony są rzeczy, które zapadły mi w pamięci, a tutaj ich nie było. Ten remake dokonuje więc relatywnie sporo zmian. Mimo że finalnie chodzi o to samo, przebieg całej gry jest nieco inny. Część została usunięta, a część dodana. Trudno powiedzieć, że to teraz zupełnie inna opowieść, ale da się odczuć różnice. Fabularnie jednak wszystko i tak prowadzi do tego samego miejsca.
Jeśli chodzi o nowości to należy wskazać na dwie rzeczy. Po pierwsze większy budżet sprawił, że w grze pojawiły się pierwszoosobowe animacje, głównie czynności wykonywane rękami bohatera. W oryginale podniesione przedmioty lewitowały przed nami, a teraz pojawiają się w dłoni. O dziwo jednak w kilku miejscach (np. użycie dźwigni) ich nie było. Mimo wszystko widać tutaj duży wzrost jakości. Druga istotna sprawa to pojawienie się w grze lampy, którą można oświetlać drogą. Służy też do naświetlania niektórych “zaklętych” przedmiotów (niczym w Alan Wake). Ba, w historii malarza pojawia się też postać zjawy, która w kilku miejscach goni nas i jedyny sposób na jej pokonanie to właśnie światło z lampy. Tego w oryginale w ogóle nie było.
Przechodząc historię malarza czułem, że to coś istotnego dla Bloober Team i na to poświęcili najwięcej pracy. Co innego druga, dużo mniej popularna odsłona serii. Ta opowiada o historii aktora na statku, na którym kręcony jest nowy film. Tutaj wielkich zmian nie zauważyłem. Oczywiście są różnice, ale dużo bardziej subtelne. Największą są specjalne manekiny, które musimy naświetlać latarką, aby się ruszyły. Poza tym większych rewolucji nie ma. Widać tutaj, że Bloober Team mniej ceni sobie drugą część i ta pojawiła się nieco przy okazji, a nie jako danie główne tego wydania. Szkoda, bo osobiście ceniłem sobie tę historię. Czuć było jednak w niej, że ta formuła już się wyczerpuje. Piszę o tym, bo to niezwykle ważny wątek, który powróci jak bumerang w drugiej części recenzji.