Recenzja Rust: Console Edition. Dzień za dniem, ta nieznośna harówka

Kamil Ostrowski
2021/07/18 13:00
0
0

Hit z pecetów, który zdobył popularność dzięki sprytnemu połączeniu gatunków i przyciągnięciu uwagi streamerów, wylądował na konsolach. Warto?

Syzyfowe prace

Syzyfowe prace, Recenzja Rust: Console Edition. Dzień za dniem, ta nieznośna harówka

Rust gości na komputerach osobistych już dosyć długo. Wersja Early Access dostępna jest od końcówki 2013 roku, a oficjalna premiera miała miejsce w lutym 2018. Ponad trzy lata od wydania “właściwej” wersji gry mieli więc twórcy, aby przygotować wydanie na konsole. Pograłem kilkanaście godzin i… ciężko jest mi zdecydować czy nie lubię Rusta, bo to nie gra dla mnie czy dlatego, że tytuł ten powinien był pozostać na pecetach, bądź ewentualnie przy okazji konwersji powinno się go w jakiś sposób zmodyfikować. Spróbujmy wspólnie dojść do sedna mojej niechęci. Bo tak na sucho rzecz biorąc, nie powinno być tak źle.

To nie to, że byłem uprzedzony. To nawet nie to, że nie lubię survivali, bo swego czasu bardzo przyjemnie grało mi się na przykład w Don’t Starve, Project Zomboid czy Frostpunka. W przypadku Rusta niestety na samą myśl o włączeniu tego tytułu wzbiera we mnie irytacja. Może opiszę jak wyglądały moje pierwsze godziny. Włączam grę. Wybieram serwer, pojawiam się nagusieński, z kamieniem i pochodnią w ręku. Zaczyna się moje piekło, chociaż nie od razu zdałem sobie sprawę z tego, jak będzie źle.

Jak pewnie większość z Was zdaje sobie sprawę, Rust jest survivalem z widokiem z pierwszej osoby. Zaczynamy więc od zbierania podstawowych zasobów. Podchodzę do drzewa i zaczynam walić kamieniem w drzewo, tak długo aż się zawali. Potem rozwalam kamieniem parę innych kamieni, żeby zebrać kamienie. O, co się stało? Ktoś mnie zabił. Kwadrans łupania w plecy, ale zacznijmy od początku. Ponawiam wszystkie czynności. Tworzę włócznię i idę zapolować na dzika, aby nie umrzeć z głodu. Trafiam go i zaczyna się walka. Próbuję go znowu trafić, ale niestety umieram. Zaczynam od początku i postanawiam na razie skupić się na zdobyciu surowców. Zbieram wystarczająco, żeby stworzyć prostą siekierkę (szybciej zdobywam drewno!) i prosty kilof (szybciej wydobywam kamienie!), po czym ginę. Później ginę z głodu. A innym razem z powodu promieniowania.

GramTV przedstawia:

Nie zrozumcie mnie źle, nie mam nic przeciwko trudnym grom, które rzucają w gracza przeciwnościami losu, jakby były dziewczynkami sypiącymi płatki róż na weselu. Rozumiem to, w Don’t Starve ginąłem niemalże jak w zegarku, odnotowując bardzo powolny progres. Podobnie było chociażby w Darkest Dungeon, które uwielbiam. Sęk w tym, że granie w Rusta bardziej przypomina mi pracę, niż faktyczną grę. Wszystko jest tutaj monotonne i męczące. Każda, najdrobniejsza czynność stanowi wyzwanie i trwa wieki. Sytuacja nieco poprawiła się, kiedy uda nam się zgromadzić odrobinę zasobów i narzędzi, aczkolwiek dotarcie do tego momentu mnie po prostu psychicznie zgniotło.

Kiedy już się zmęczymy i wynudzimy za wszystkie czasy, stawiamy swoją chatkę, w której będziemy mieć skrzynię do przechowywania naszych fantów, łóżko w którym w razie śmierci się odrodzimy, a także rodzaj szafy, która po wypełnieniu drewnem będzie chronić nasz dobytek przed intruzem (drzwi pozostaną zamknięte przez pewien okres). Z czasem zaczniemy rozumieć zaawansowane mechaniki, jednak dojście do tego poziomu zaawansowania jest trudne i żmudne, a przede wszystkim nużące. Muszę oddać twórcom, że ilość i poziom skomplikowania rozwiązań robi wrażenie, a w grach survivalowych zawsze brakowało mi chłodu, głodu, bycia mokrym, złapania chorób i tym podobnych, ale próg wejścia jest po prostu brutalnie wysoki. Niewiele zdarza się takich sytuacji, żebym do konsoli siadał z autentyczną niechęcią. Kolejne podejścia szybko stały się definicją syzyfowych prac.

Komentarze
0



Nie ma jeszcze żadnych komentarzy. Napisz komentarz jako pierwszy!