Stranger in Paradise: Final Fantasy Origin – recenzja - Zabójcy Chaosu

Jakub Zagalski
2022/03/24 17:00
0
0

Ekipa odpowiedzialna za walkę i rozwój postaci w nowym spin-offie Final Fantasy powinna dostać podwyżkę. A scenarzyści smażyć się w piekle.

Stranger in Paradise: Final Fantasy Origin – recenzja - Zabójcy Chaosu

Kiedy usłyszałem, że Koei Tecmo/Team Ninja bierze się za grę spod znaku Final Fantasy, spodziewałem się kolejnego przedstawiciela gatunku musou. Lubię te wszystkie Dynasty/Hyrule/Fire Emblem Warriors, lubię Final Fantasy, więc Stranger in Paradise: Final Fantasy Origin brzmiało jak idealne połączenie. A tu niespodzianka. Nowe dziecko Team Ninja czerpie pełnymi garściami z bogactwa uniwersum Final Fantasy, ale pod względem rozgrywki daleko mu do radosnej młócki charakterystycznej dla musou.

Nie czułem się jednak zawiedziony, gdyż Stranger in Paradise: Final Fantasy Origin posiada jeden z najciekawszych i najbardziej angażujących systemów walki, z jakimi miałem do czynienia w ostatnim czasie. Niektórzy wrzucają Nieznajomego w Raju do worka z etykietą "Soulslike" (pamiętajmy, że Team Ninja zrobiło też Nioh). Coś w tym jest, tym niemniej Stranger in Paradise: Final Fantasy Origin kroczy własnymi ścieżkami, miesza różne style i motywy, by w ostatecznym rozrachunku zadać graczowi fundamentalne pytanie: kochasz mnie, czy nienawidzisz?

Stranger in Paradise: Final Fantasy Origin to jedna z tych gier, która budzi skrajne emocje. I albo damy się jej porwać bez reszty (na jakieś 20-30 godzin + endgame wedle uznania), albo rzucimy w kąt, łapiąc się za głowę i/lub pukając w czoło. Początek jest bardzo obiecujący – lądujemy na zamkniętej arenie z bossem, uczymy się podstawowych ruchów i już czujemy pismo nosem, że system walki będzie wymagający i bardzo satysfakcjonujący. Po serii obowiązkowych tutoriali zaczyna się fabuła. I właśnie w tym momencie gracz jest wystawiony na ciężką próbę. Przyznam szczerze, że jako konsument japońskiej popkultury z wieloletnim stażem, często przymykający oko na kuriozalne scenariusze i do bólu niewiarygodne dialogi, nie byłem w stanie ze spokojem przełykać bełkotu i grafomanii, którą zaserwowali mi pisarze z Team Ninja. Co tam się wyprawia, to ja nawet nie…

Amerykanie mają na to dobre określenie – cringe. I to najlepiej oddaje ducha fabuły opowiadanej w (na szczęście nielicznych) cutscenkach. Ciarki żenady przechodzą po plecach, gdy któryś z bohaterów rzuca dowcipem, albo próbuje być śmiertelnie poważny. Przez większość czasu nic tu się nie klei i trzeba naprawdę dużo samozaparcia, by zrozumieć zachowanie i motywację głównych bohaterów. Jack (w niego się wcielamy), Ash i Jed są oczywiście dotknięci amnezją, ale gdy spotykają się pod murami królestwa, od razu znajdują wspólny język i idą pogadać z królem. Każdy z nich ma magiczny kryształ i jedno marzenie – zabić Chaos.

Narracja w tej grze leży po całości, słuchanie dialogów sprawia niemalże fizyczny ból, bo stężenie wspomnianego cringe'u wybija poza skalę. Rzuciłbym kilkoma przykładami, ale naprawdę wolę wam tego oszczędzić. Co najciekawsze, Stranger in Paradise: Final Fantasy Origin było pomyślane jako "poważna" i "mroczna" reinterpretacja fabuły oryginalnego Final Fantasy z 1987 roku. I rzeczywiście, jest tu sporo odniesień nie tylko do "jedynki", ale także innych numerowanych części tej kultowej serii. Bohaterowie, imiona, scenerie – zagorzali fani Final Fantasy będą mile zaskoczeni takim hołdem, w którym wszystkie te elementy mają mniejsze lub większe znaczenie, ale na pewno nie są zwykłymi ciekawostkami w stylu easter eggów. Nie zmienia to faktu, że przez większość czasu gry śledzenie i poznawanie historii to droga przez mękę. Dopiero pod koniec wszystko spina się w jakąś sensowną całość, ale nie powiedziałbym, że finał rekompensuje kilkanaście/kilkadziesiąt godzin niewiarygodnie źle napisanej i opowiedzianej fabuły. Pełnej niewiarygodnych, miałkich postaci, kuriozalnych dialogów, jednowymiarowych NPC-ów itd.

GramTV przedstawia:

Na szczęście Stranger in Paradise: Final Fantasy Origin bardziej niż grą fabularną jest grą akcji. I w tym drugim aspekcie spece z Team Ninja pokazali, że znają się na rzeczy jak mało kto. Trzonem rozgrywki jest przemierzanie liniowych korytarzy - są rozwidlenia i większe, wielopoziomowe pomieszczenia, ale często miałem wrażenie, że twórcy oddali hołd Final Fantasy XIII, gdzie przez bite 28 godzin (pamiętam to do dziś) szedłem korytarzem jak po sznurku.

Po drodze napotykamy zastępy (respawnujących się po wyjściu z pomieszczenia) przeciwników, którzy na różne sposoby testują nasze zdolności bojowe. I tu dochodzimy do sedna - Stranger in Paradise: Final Fantasy Origin to raj dla wielbicieli gier akcji, w których sprawne palce i refleks są równie ważne, co długi czas spędzony na testowaniu ekwipunku, rozwijaniu postaci i przygotowaniu odpowiednich buildów.

W grze mamy prawie 30 różnych zawodów (job), które odkrywamy stopniowo poprzez rozwijanie drzewek umiejętności podstawowych klas postaci. Grając z dwoma NPC-ami w drużynie możemy im przypisać konkretny zawód, natomiast jako główny bohater mamy cały czas do dyspozycji dwa warianty, które zmieniamy w locie. Wykonywany zawód (wojownik, berserker, biały i czarny mag itd.) determinuje to, do jakiego ekwipunku i zdolności specjalnych mamy dostęp. W Stranger in Paradise: Final Fantasy Origin loot sypie się gęsto, więc trzeba co i rusz modyfikować arsenał i ubiór, które posiadają określony poziom doświadczenia. Sami bohaterowie nie levelują jak w większości RPG-ów (rozwijamy zawody), co przywodzi mi na myśl chociażby Destiny.

Komentarze
0



Nie ma jeszcze żadnych komentarzy. Napisz komentarz jako pierwszy!