Choć komiksowa proweniencja obrazu jest oczywista, w poniższej recenzji nie zamierzamy się nią zajmować. Fani opowieści z dymkami i tak pewnie już film widzieli, a jeśli nie, to zapewne zobaczą. Będą też z pewnością tropić na własną rękę smaczki, mrugnięcia okiem oraz cytaty, które w filmie się znalazły (jak na przykład to, że Blackheart i Mefisto pojawili się po raz pierwszy w zupełnie innych komiksowych seriach). Ważniejszym pytaniem jest to, czego „zwykli” kinomani mogą się spodziewać po dziele, za które odpowiedzialny jest Mark Steven Johnson - twórca, który przyłożył zresztą rękę do wspomnianego Daredevila (jako reżyser) oraz do Elektry (jako producent). 
Ghost Rider jako kino rozrywkowo-efekciarskie spisuje się niestety średnio. Nie jest to porażka na całej linii, jak było choćby w przypadku Elektry, ale też w czasach Spidermana 3 takie kino na niewielu widzach zrobi wrażenie. Historia dotyczy Johnny’ego Blaze, znakomitego kaskadera, który w młodości nieświadomie podpisał pakt z Mefistofelesem. W zamian za uratowanie ojca przed śmiercią, jak się zresztą okazało – pozorne, Blaze musi teraz służyć diabłu i przyprowadzać mu dusze grzeszników. Czyni to przemieniony w potwora o ognistej głowie i na swym ognistym motorze - uwspółcześnionej replice modelu „Captain America” słynnego za sprawą Easy Ridera. W tle pojawia się również wątek romansowy. Otóż młody Blaze miał dziewczynę imieniem Roxanne, z którą już, już miał się pobrać, ale ów diabelski pakt pokrzyżował im plany. Johnny uciekł, za sprawą diabelskiej pomocy stał się najsłynniejszym kaskaderem, który wychodzi cało ze wszystkich opresji i dokonuje sztuczek niezwykłych (jak np. skok na długość boiska ponad helikopterami). Sprawy dodatkowo się komplikują, kiedy okazuje się, iż przeciwnik Mefistofelesa, niejaki Blackheart, pragnie ze swoją bandą odzyskać stary pakt, który daje panowanie nad wieloma złymi duszami.
Całość, chociaż w zasadzie się klei i spełnia wszystkie wymogi hollywoodzkiego rzemiosła, nie jest niczym osobliwym. Filmów o zemście, o paktowaniu z diabłem widzieliśmy już niemało, a nawet w kwestii efektów specjalnych autorzy mieli najwyraźniej ograniczony budżet, albo najzwyczajniej się nie wysilili. Owszem: pomysł z ognistym motocyklistą zrealizowano ładnie. Ba, jest nawet kilka scen urokliwych i dość ekscytujących, jak choćby rajd po pionowych ścianach wieżowca, po wodzie, czy wspólna jazda dwóch Ghost Riderów w stronę zachodzącego słońca - ale to w zasadzie wyjątki. Spece od efektów generalnie wzięli sobie chyba wolne.
Ostatnia ze wspomnianych scen to oczywiście kolejne nawiązanie do Easy Ridera, kultowego filmu z Harleyami w roli głównej. Ukłon w stronę dzieła, które stworzył Dennis Hopper, stanowi również fakt, że Peter Fonda pojawia się w Ghost Riderze w istotnej roli. Gra bowiem samego Mefistofelesa, tego, który podstępnie zmusił Blaze’a do paktu. Szkoda jednak, że wielki aktor, dawno na kinowym ekranie nie oglądany, tym razem nie wypadł najlepiej. Z postaci diabła, tak istotnej dla popkultury, wieloznacznej i nieźle już w kinie zagranej (by wspomnieć tylko kreację Ala Pacino w Adwokacie diabła) dałoby się z pewnością wykrzesać o wiele więcej. A tak jest tylko średnio, zresztą jak z całą pozostałą aktorską ekipą. Nicolas Cage (Johnny Blaze) jest niezły w dwóch, no może trzech scenach. Eva Mendes (Roxanne), choć jak zwykle przykuwa oko męskiej części widowni, jest – znowu jak zwykle - typowo nijaka. Na tym tle znacznie wybija się Sam Elliott, który w roli grabarza vel Caretakera potrafi przykuć uwagę jednym magnetycznym spojrzeniem, zmrużonymi oczami lub zmarszczeniem brwi. Przyznacie, że trochę to mało...
Ghost Rider miał być w zamierzeniach twórców po części współczesną wersją Easy Ridera, ale ze smutkiem musimy stwierdzić, że daleko mu nawet do tego, by stanąć ze wspomnianym dziełem na ringu. Po prostu nie ta waga. Jak na adaptację komiksu wypada równie blado – razi infantylnością dialogów, mało ekscytującymi sekwencjami efektów specjalnych oraz drewnianym aktorstwem. Film Marka Stevena Johnsona nie jest totalną pomyłką, ale zasługuje jedynie na określenie „typowy średniak”. Jeśli już naprawdę nie macie czego oglądać, można zaryzykować. W przeciwnym razie nie warto tracić czasu.
PS. Do recenzji otrzymaliśmy edycję jednopłytową, w zasadzie pozbawioną dodatków. Są na niej tylko komentarze twórców oraz trailery innych filmów. Edycja dwupłytowa zawiera sporo materiałów dodatkowych (w tym sześć reportaży) w oryginalnej wersji, które jak to zwykle bywa, zapewne zdradzają sporo z filmowej kuchni. Nie wypowiadamy się jednak na ich temat, bo ich nie widzieliśmy.
Plusy:
+ Ładny „ognisty” jeździec
+ Kilka scen z ciekawymi efektami
+ Sam Elliott jako Caretaker
Minusy:
- Średnie aktorstwo
- Infantylne dialogi
- Plastikowe postacie
Tytuł: Ghost Rider
Reżyser: Mark Steven Johnson
Scenariusz: Mark Steven Johnson
Zdjęcia: Russell Boyd
Muzyka: Christopher Young
Obsada: Nicolas Cage, Peter Fonda, Donal Logue, Wes Bentley, Eva Mendes, Sam Elliott
Produkcja: USA, 2007
Dystrybucja: Imperial
Cena: 56 zł (edycja jednopłytowa) 65 zł (edycja dwupłytowa)
Strona WWW: tutaj