Space Siege - recenzja
Bywa, że wielcy producenci serwują nam doskonałe i megagrywalne tytuły. Bywa jednak i tak, że zapowiedzi podgrzewają nasze oczekiwania, a finalny produkt okazuje się co najwyżej średni. A jak jest w przypadku Space Siege – zapytacie. Już spieszymy z odpowiedzią.
Jest w branży kilka takich nazwisk, na których brzmienie krew zaczyna krążyć szybciej w ciele wytrawnego znawcy-gracza. Magia tworzona na ekranie przez Willa Wrighta, Sida Meiera, Chrisa Taylora czy Petera Molyneux (by wymienić kilku najbardziej znanych autorów) pozwala na długo oderwać się od rzeczywistości i spędzać miłe chwile w wirtualnych światach. Tytuły takie jak Populous (Molyneux), Civilization (Meier) czy Total Annihilation (Taylor) na stałe wpisały się do annałów komputerowej rozrywki. Nic zatem dziwnego, że kiedy Chris Taylor ogłosił, że w kierowanym przez niego Gas Powered Games powstaje Space Siege, gracze wstrzymali oddech. Tym bardziej, kiedy okazało się, iż awizowany tytuł będzie "duchowym" następcą popularnego Dungeon Siege. Gra miała zostać osadzona w kompletnie odmiennych realiach, ale mechanika miała wynikać ze zbliżonych założeń. W końcu mówimy o hack&slash, a więc gatunku o dość jednoznacznie zarysowanych właściwościach.