Mount & Blade na sterydach i po operacji plastycznej - tak można zdefiniować War of the Roses.
Mount & Blade na sterydach i po operacji plastycznej - tak można zdefiniować War of the Roses.
Mount & Blade na sterydach i po operacji plastycznej - tak można zdefiniować War of the Roses.
Mount & Blade na sterydach i po operacji plastycznej - tak można zdefiniować War of the Roses.
I będzie to definicja prawie pełna - brakuje w niej tylko jednego dodatkowego dookreślenia, małego, ale ważnego słówka "multiplayer". War of the Roses to gra sieciowa, tylko i wyłącznie wieloosobowa - od Mount & Blade odróżnia ją przede wszystkim brak aspektu fabularnego, jakiejś kampanii dla samotnego gracza. I teoretycznie można by na ten brak narzekać, ale z drugiej strony dobrze wiadomo, że porządna sieciówka nie potrzebuje wcale składnika singlowego. A War of the Roses jest bardzo, bardzo porządne.
Na początku przywołałem Mount & Blade jako grę najbliższą gatunkowo, ale Wojna Róż jest też niedalekim krewniakiem takich gier jak Battlefield i Call of Duty. Też jest drużynowa, też jest wojenna... tyle, że zajmuje się wojną z dość odległego XV wieku, gdy Lancasterowie i Yorkowie wyrzynali się nawzajem, by wyrwać sobie angielską koronę. Ta w końcu dostała się w ręce Tudorów, ale mniejsza o to, bo w kontekście gry jest to całkowicie nieistotne. Wykorzystuje ona historyczny konflikt jako pretekst, by ubrać graczy w późnośredniowieczne zbroje płytowe i dać im do ręki jakieś ciężkie żelastwo, a następnie rzucić ich przeciwko sobie. Jak łatwo przewidzieć, działa to znakomicie.
Każdy fan Mount & Blade poczuje się tutaj jak w domu - mechanika poruszania postaci i walki jest bardzo podobna. Ciosy zadajemy z różnych kierunków, silniejsze lub słabsze, szybsze lub wolniejsze, możemy też blokować lub zdać się na pancerz, potrafiący niektóre uderzenia mocno osłabić, lub nawet całkiem zatrzymać. Szermierka jest nieco chaotyczna na pierwszy rzut oka, ale szybko się można przyzwyczaić i zacząć zgłębiać tajniki systemu - a wierzcie mi, jest co zgłębiać. Twórcy War of the Roses bardzo mocno rozbudowali najważniejszy aspekt swojej produkcji, czyli tłuczenie się po głowach różnymi przedmiotami.
Już sama ich ilość robi wrażenie - mamy tu nie tylko krótkie, długie, półtoraręczne i dwuręczne miecze, ale też bogaty asortyment broni drzewcowych, toporów, młotów wszelakiej maści oraz oczywiście lanc, kopii i tarcz dla wszystkich chętnych. Walczyć można pieszo, można też pokusić się o zabawę w konnego rycerza, ale ta druga opcja nie jest wcale taka atrakcyjna, jak mogłoby się zdawać. W odróżnieniu bowiem od Mount & Blade, War of the Roses stawia na mapy mocno zabudowane, pofałdowane, z dużą ilością przeszkód - piechota ma gdzie się schować, ma gdzie uciekać przed szarżą konnych, ma nawet budynki, na które może wejść i z których dachu może strzelać do jeźdźców. I do wszystkich innych też.
O ile walka wręcz w War of the Roses mocno przypomina tę z Mount & Blade, to już strzelanie wygląda nieco inaczej. Łuk jest słabszy, ale szybki i wymaga faktycznie sporych umiejętności i wyczucia. Kusza natomiast, potwornie wolno ładująca się kusza, to bardziej broń snajperska, pozwalająca dłużej celować i lepiej radząca sobie z przebijaniem pancerza i zadawaniem wielkich obrażeń. Z obu korzysta się bardzo przyjemnie... jeśli koledzy z drużyny nie zapomną osłonić swojej "artylerii" przed atakami wroga. Biedni kusznicy i łucznicy, choć mają jakieś swoje miecze i teoretycznie mogą coś nimi zrobić, to w praktyce są jednak bezbronni i to nie tylko wobec rycerzy na koniach, ale też "zwykłych" pancernych, którzy ich zajdą od boku lub tyłu. A łatwo jest dać się podejść, gdy oczy są utkwione w celu.
Celem tym jest zwykle flaga, którą należy zdobyć. War of the Roses to w tym momencie dwa tryby rozgrywki - drużynowy deathmatch, który dalszych objaśnień nie wymaga, oraz klasyczny podbój, w którym Yorkowie i Lancasterowie biją się o kolejne flagi w ustalonej kolejności. Nic odkrywczego, ale świetnie się tu sprawdza ten dobrze znany schemat, zwłaszcza gdy doprowadza do ostrej bitwy w obrębie samej flagi. Widok kilkunastu graczy zbitych w ciasną gromadę, rąbiących się bezlitośnie różnymi ciężkimi rzeczami i ginących co chwilę od nadlatujących znikąd strzał i bełtów jest niezapomniany - War of the Roses oferuje bardzo intensywne doznania w tej materii.
I do tego ma w zasadzie wszystko to, czego się spodziewamy po współczesnej drużynowej grze sieciowej. W ramach drużyny mamy podział na mniejsze oddziały z dowódcami, na których mogą się odradzać koledzy, gdy nie chcą po śmierci zaczynać w jednej z baz. Jest tu opcja ratowania pobitych kolegów i może to robić każdy, nie tylko sanitariusz, jak w Battlefieldzie. Ale też każdy może dobić wroga w widowiskowej, bardzo brutalnej i bardzo osobistej scence. Rany mogą spowodować krwawienie, które trzeba zatrzymać bandażami, a to z kolei sprawia, że jesteśmy przez kilka sekund łatwym, nieruchomym celem dla strzelców. Są ciosy specjalne, uderzenia tarczą, szarże i ogłuszenia, tratowanie końmi i masa innych opcji, w które się można zagłębić. No i oczywiście jest broń do odblokowania.
Każda szanująca się gra sieciowa musi mieć w dzisiejszych czasach coś takiego, prawda? I War of the Roses też ma. Tyle, że zamiast karabinów, peemów i granatów są miecze, topory i pancerze, a zamiast celowników, innych modeli kolb, luf i magazynków - różne style walki, rodzaje stali i kształty ostrza. Każdą broń można modyfikować na wiele sposobów i w zasadzie każda opcja oprócz zalet ma jakieś wady: jeśli chcemy zadawać większe obrażenia, to będziemy wolniej brać zamach; jeśli chcemy by nasze strzały lepiej przebijały pancerz, to będziemy ich mieli mniej i tak dalej. Wszystkie bronie i ich wersje trzeba odblokować za pieniądze zdobyte na wrogu, ale na szczęście gra już na wejściu daje nam cztery podstawowe klasy postaci z pełnym wyposażeniem. Nie pozwalają one jednak pobawić się wszystkim, więc jeśli ktoś chce wziąć do rąk miecz dwuręczny, jeśli chce wcielić się w szalonego topornika, pobiegać z włócznią lub pojeździć konno, to musi najpierw sobie to wszystko kupić. Jak w innych sieciówkach...
Tyle, że War of the Roses nie jest jak inne gry. Średniowieczne klimaty nadają grze charakteru - walka jest tutaj bardziej osobista, bardziej krwawa, bardziej satysfakcjonująca. Może to efekt odmiany, radości z nowości, z tego, że można się pozabijać w starym dobrym stylu, zamiast znów do siebie strzelać, jak w setce innych gier. A może po prostu War of the Roses jest samo z siebie takie dobre. Nie wiem. I nie dociekam. Istotne jest to, że świetnie się tu bawiłem przez tych kilka godzin spędzonych z betą. Nie nauczyłem się jeździć konno, to fakt, i boli mnie to tym bardziej, że w Mount & Blade radziłem sobie z tym znakomicie. Ale nie żałuję, bo zarówno strzelanie z łuków i kuszy, jak i bliższe spotkania trzeciego stopnia z ostrzami i obuchami były szalenie emocjonujące i to chyba nawet bardziej niż w Mount & Blade: Warband. A już z pewnością ładniejsze.
War of the Roses wygląda naprawdę bardzo dobrze - szczególnie zaś te wszystkie pancerze i broń robią niesamowite wrażenie. Mapy i obiekty też nie prezentują się źle, choć osobiście wolałbym, żeby efekty pogodowe były nieco bardziej dramatyczne - zamiast lekkiego deszczu powinna być solidna burza z czarnymi chmurami, gdyby ktoś mnie pytał. Ale i tak War of the Roses to kawał bardzo ładnej gry. Szkoda, że nie ma w niej jeszcze zamków, bo fajnie by się walczyło na ich murach, ale jestem przekonany, że twierdze wkrótce się tu pojawią. Muszą. Bo co to za średniowieczne bitwy bez oblężeń zamków...
Już po becie widać, że gra ma duży potencjał. Choć jest to zamknięta faza bety, to serwery są pełne i grają w to nieustannie setki ludzi. Po premierze setki zmienią się w tysiące, a może nawet dziesiątki tysięcy. Tego War of the Roses życzę, nie tylko dlatego, że taka fajna gra zasługuje na duży sukces, ale też z własnych osobistych pobudek - duża społeczność oznacza wielu modderów, a mam nadzieję, że autorzy oddadzą w ręce fanów możliwość tworzenia różnych modyfikacji. Mount & Blade miało ich od groma, a War of the Roses ma nie tylko bogatsze opcje i lepszą mechanikę walki, ale też o wiele bardziej zaawansowany silnik graficzny. Same zalety dla twórców modów, którzy mogą przerobić Wojnę Róż na wojnę stuletnią, na krucjaty, na nasz Grunwald nawet. To by było coś, co nie?
A na razie czekajmy na premierę. I w międzyczasie próbujmy się na stronie oficjalnej gry załapać na betę, bo wcale nie jest to aż takie trudne... A warto, zdecydowanie warto.